Philippe, szef urzędu pocztowego w Prowansji, zostaje karnie przeniesiony do placówki w Bergues, małego miasteczka na północy Francji. Jego rodzina za żadne skarby nie chce opuścić słonecznego, ciepłego południa i zamieszkać na zimnej, deszczowej i owianej złą sławą północy. Próbuje przekonać żonę o zaletach Bergues, ale bezskutecznie, musi więc jechać sam i... przez dwa tygodnie żyje w wygodnym kłamstwie, bawiąc się świetnie w towarzystwie nowo poznanych przyjaciół, a co drugi weekend wraca pod opiekę stęsknionej żony. Ta sielanka nie może jednak trwać wiecznie...

Jak narodził się pomysł filmu?

Rozmowa z Danym Boonem

Jak narodził się pomysł filmu?

Dany Boon: Wpadłem na niego jeszcze zanim zrealizowałem swój pierwszy film, "La maison du bonheur". Jednak, ponieważ jest to temat bliski memu sercu, postanowiłem najpierw sprawdzić się jako reżyser. Nie chciałem zepsuć tak ważnego dla mnie tematu. Oczywiście, każdy temat jest ważny, ale ten ma dla mnie wyjątkowe znaczenie: Północ to mój region, moje dzieciństwo… To moi ziomkowie. Liczą na mnie! Chciałem się rozprawić ze stereotypowym, negatywnym spojrzeniem na region Nord-pas-de-Calais. Francuzi, którzy nigdy tam nie byli, postrzegają Północ jako ubogą krainę, gdzie nie ma nic oprócz gnuśnych ludzi, bezrobocia i nieczynnych kopalń. Stąd pomysł, by głównym bohaterem mojej komedii uczynić "obcego", który odkrywa, jacy naprawdę są mieszkańcy francuskiej Północy (którzy sami siebie nazywają "Ch’tis"), odkrywa ich język, kulturę, ich gościnność i dobroć… Wszystko, co podsumować można porzekadłem: obcy, który trafia na Północ, płacze dwa razy: tuż po przyjeździe i tuż przed odjazdem. Wiedziałem, że taki film mogę nakręcić tylko raz, że nie mam prawa do błędu.

Jak wyglądało tworzenie scenariusza?

DB: Najpierw, przez rok, pisałem sam. Wymyśliłem intrygę, postaci i sporą liczbę scen, które weszły do filmu. Poczułem jednak, że dobrze będzie, gdy zaproszę kogoś do współpracy. Wybrałem Francka Magniera i Alexandre’a Charlota. Franck’a znam od dawna. Kiedyś pisał skecze i pamiętam, że jeździłem do niego do domu, gdzie je przede mną odgrywał. Wszyscy zastanawiali się, czemu proponuję współpracę skromnemu, nikomu nieznanemu facetowi! A ja uważam, że jest sympatyczny i pomysłowy. Poza tym pochodzi z Północy. To on przedstawił mi Alexandre’a Charlota, który wprawdzie nie jest nie jest z Północy, za to jego żona – tak. Obaj są zdolnymi scenarzystami, świetnie się z nimi współpracuje. W ciągu trzech miesięcy powstał scenariusz, który poprawialiśmy praktycznie do ostatniej chwili.

Czy podczas pracy przytrafiały się trudności, kłopoty?

DB: Naszym celem było stworzenie komedii. Sam nieźle się namęczyłem przez rok! Gdy w teatrze gram postaci z Północy, jest mi łatwiej, ponieważ kpię sam z siebie. Wielu bohaterów moich skeczy to postaci karykaturalne, przerysowane, ale taka jest konwencja, to jest śmieszne. W kinie wygląda to nieco inaczej, postaci muszą być nakreślone dużo subtelniej, w sposób realistyczny i wiarygodny. Główny bohater mojego filmu ma apokaliptyczną wizję Północy: dokładnie taką, jaką mieli ludzie, których przez piętnaście lat spotykałem, występując na południe od Paryża!

Czy współpraca z Francisem Veberem przy filmach "Kolacji dla palanta" i "Czyja to kochanka" wpłynęła na pański sposób realizacji?

DB: Oczywiście, sporo wyniosłem z tamtego okresu. Kontakt z geniuszem takim, jak Veber, jest zawsze wzbogacający. Nawiasem mówiąc, Kad Merad nazywał mnie podczas zdjęć "Dany Veber"

Napisał pan dla siebie rolę drugoplanową. Czy dlatego, że chciał pan mieć więcej czasu, by skoncentrować się na realizacji? Nie wolał pan być wyłącznie reżyserem?

DB: Nie, bardzo chciałem zagrać! Chociaż Antoine Bailleul nosi nazwisko osoby z mojej rodziny, nie myślałem o sobie, pisząc scenariusz. Nigdy nie myślę o aktorach, gdy piszę. Nigdy też nie pomyślałem: "Gram mniej ważną rolę". Faktem jest, Kad miał pięćdziesiąt dwa dni zdjęciowe na pięćdziesiąt trzy, a ja trzydzieści. Dzięki temu miałem więcej czasu. Początkowo producenci byli zaniepokojeni, mówili: "Pojawiasz się dopiero na piętnastej stronie scenariusza. Nie chciałbyś zagrać głównej roli?" Odpowiadałem: "Nie, ja muszę grać mieszkańca Północy nie mogę grać południowca, to niemożliwe." A pierwsze sceny mają duże znaczenie, dzięki nim poznajemy stereotypy na temat francuskiej Północy.

W jaki sposób wybrał Pan Kada Merada do roli głównej?

DB: Początkowo wcale nie myślałem o nim. Widziałem w tej roli wielu różnych aktorów. Sporządziłem listę. W pewnym momencie Richard Pezet z Pathé zaproponował Kada. Olśniło mnie. Lubię Kada. Podobał mi się w filmie "Je vais bien ne t’en fais pas", choć nie oddałem na niego głosu podczas Cezarów. Przyznam się: głosuję na siebie. Choć to i tak nic nie daje (śmiech). Tak czy inaczej, Richard dał mu scenariusz, Kad go przeczytał i na drugi dzień zadzwonił do mnie: "Świetna historia. Podoba mi się." Naprawdę się cieszył. Zaczęliśmy rozmawiać o roli, przedstawiłem mu swoją wizję i zabraliśmy się do pracy. Kad świetnie wszedł w tę postać, pokazał całe jej człowieczeństwo. Dał z siebie 100%, a czasem nawet więcej! Myślę tu zwłaszcza o scenie z wózkiem inwalidzkim, która wymagała sporych umiejętności. To scena komiczna, oparta na humorze wizualnym. Wymagała dużego zaangażowania i Kad miło mnie zaskoczył. Dał z siebie wszystko, jest w tej scenie świetny. Jestem bardzo zadowolony z jego pracy. Kad to wrażliwiec. Jest bardzo wstydliwy, dusi w sobie uczucia. Ostatniego dnia zdjęciowego nie krył jednak wzruszenia. Popłakaliśmy się obaj. Tak, jak w przysłowiu, o którym mówiłem na początku. Zresztą, wszyscy płakaliśmy, gdy kończyła się ta przygoda.

Line Renaud, aktorka pochodzącej z Północy, w roli matki Antoine’a, to była chyba oczywistość?

DB: Tak. Rozbawiła ją wiadomość, że zagra moją matkę. Na szczęście moja prawdziwa mama nie jest aż tak zaborcza (śmiech)! Line musiała po latach wrócić do języka "cheutmi". Była zdumiona, że przypomina go sobie tak szybko!

A pozostali aktorzy?

DB: Żona podsunęła mi pomysł zaangażowania Stéphane’a Freissa. Gra rolę zestresowanego dyrektora działu zasobów ludzkich. Cudownie wywiązał się ze swojego zadania. To aktor o ogromnych możliwościach, szlachetny i jednocześnie bardzo niepewny siebie. Gdy to przeczyta na pewno do mnie zadzwoni i spyta: "Co? Ja – niepewny?" (śmiech). Wszystkim bardzo podobało się to, co zrobił w filmie. Michel Galabru gra rolę wuja Julie, starego południowca. To był pomysł Gerarda Moulévriera, zajmującego się doborem obsady Od razu się zgodziłem. Nie mogło być inaczej. Gdy, już na planie, Michel zaczął mówić tekst – a wykuł go na blachę! – wszyscy popłakali się ze śmiechu Pomyślałem wtedy: "Co za szczęście!" Do roli żony Kada szukałem dziewczyny z Południa. Agent Zoé Felix zapewnił mnie, że pochodzi właśnie stamtąd. Jednak, gdy się spotkaliśmy, Zoé przyznała się: "Jestem z Paryża. Ale mogę mówić z południowym akcentem." Zaangażowałem ją, ponieważ podobała mi się w innych filmach. Poza tym to piękna kobieta i świetna aktorka. Czułem, że ta rola jest dla niej odpowiednia.

A pracownicy poczty w Bergues?

DB: Moją dziewczynę gra Anne Marivin. Wcześniej widziałem ją w epizodach. Pochodzi z Pikardii. Jest energiczna, urocza i ma spory potencjał komiczny. To niesamowita aktorka. Ma niezwykły temperament i, co ważne, nie przywiązuje się do swojego wizerunku. W filmie musiała nosić niemodne ubrania i tłuste włosy zaczesane na bok. Przyznaję, oszpeciłem ją. A ona świetnie się czuła w tej roli! Guy’a Lecluyse znam odkąd pracuję w Paryżu, był komikiem, występował ze swoim programem. To genialny aktor. Philippe Duquesne także jest niezwykły. Wyuczony tekst mówi w zaskakujący sposób, uwielbiam go za to.

W filmie występują również "tubylcy"…

DB: Oczywiście. Zaangażowałem wielu mieszkańców Bergues. Przeprowadziliśmy casting, żeby wybrać statystów, osoby do mniejszych rólek. Potrzebowaliśmy 200 osób, przyszło ponad 1000. Zajęło nam to cały dzień. W końcu powiedzieliśmy: "dość". Inaczej siedzielibyśmy tam do dziś. Przywiązuję duże znaczenie do wszystkich ról: głównych, drugoplanowych. Do statystów także. Kobieta, która kupuje znaczki od pijanego Antoine’a jest genialna. Wybrałem ją osobiście. Zależało mi na spójnej całości.

Jak przebiegały zdjęcia w pańskim rodzinnym regionie?

DB: Cóż, muszę przyznać, że gdy jadę do Lille, nie mogę zrobić spokojnie trzech kroków, wszyscy mnie rozpoznają. W Bergues towarzyszyło nam mnóstwo gapiów. Ale mieszkańcy Północy są zdyscyplinowani. Gdy kręciliśmy sceny plenerowe, prosiliśmy ich o ciszę – i była cisza! To rzadkie zjawisko. Co wieczór, po skończonych zdjęciach, musiałem przez godzinę rozdawać autografy. To było nawet sympatyczne. Zawsze poświęcałem czas widzom, uważam, że to część mojej pracy. Pracuję dla nich, lecz także dzięki nim. Bez publiczności nie byłbym tym, kim jestem.

To było pańskie drugie doświadczenie reżyserskie. Czym różniło się o poprzedniego?

DB: Nadal, gdy reżyseruję, jestem wzruszony i podekscytowany. Kierowanie ludźmi to coś niezwykłego. Mieliśmy wspólny cel, i każdy z nas włożył to, co ma najlepszego, cały swój talent, by się udało. Uważam, że na tym polega istota robienia filmów. Później przychodzą wątpliwości. Czasem wszystko kończy się sukcesem, a czasem fiaskiem. Oczywiście, bałem się, chyba każdy czuje lęk przed rozpoczęciem zdjęć. Jednak dzięki wcześniejszym doświadczeniom było mi łatwiej, moje wybory były bardziej oczywiste i, jak sądzę, lepsze. Miałem kontrolę nad całością, wiedziałem, co robić, by film był spójny, mogłem wyobrazić sobie ostateczny kształt.

Czy gotowy film zaskoczył Pana w jakiś sposób?

DB: Nie, ponieważ sam napisałem scenariusz, sam go zrealizowałem i zmontowałem. Widziałem, jak rodzi się ten film, nic mnie nie mogło zaskoczyć. Jedyne, co mnie zdumiało, to śmiech publiczności podczas pierwszych, testowych projekcji i wzruszenie pod koniec filmu. Wtedy przeżyłem ten film na nowo. Moja mama przychodzi czasem na moje spektakle. Nie śmieszą jej gagi, tylko z ludzie, którzy się z nich śmieją. Gdy zobaczyłem reakcje widzów dotarło do mnie: "zrobiłem śmieszny film", a pod koniec byłem bardzo wzruszony. Ucieszyłem się, pomyślałem o wszystkich, którzy wraz ze mną pracowali i o swoim rodzinnym regionie. Nakręciłem dokładnie taki film, jak zamierzałem. Pomyślałem: nieważne, czy osiągnę sukces kasowy, czy nie, choć oczywiście wolałbym go osiągnąć. I tak jestem szczęśliwy. To film prawdziwy i pełen życia. Mam nadzieję, że dzięki niemu moje rodzinne Pas-de-Calais zyska nowy, lepszy wizerunek.

Rozmowa z Kadem Meradem

Czy przed rozpoczęciem zdjęć znał Pan Dany’ego Boona?

Kad Merad: Z widzenia. Spotkaliśmy się parę razy w jakimś studiu telewizyjnym… Widziałem natomiast jego spektakl w Olimpii. Chyba nawet nie wiedział, że jestem na widowni… Dany to artysta, którego podziwiam. To mój kolega po fachu, robimy podobne rzeczy…

Co lubi w nim Pan najbardziej?

KM: Jego wszechstronność. Nie broni się przed burleską, a jednocześnie potrafi wzruszać. Jest muzykiem, dobrze śpiewa… Tak wszechstronny artysta to rzadkość w dzisiejszych czasach. W każdym razie we Francji jest ich niewielu. Jego spektakl w Olimpii zrobił na mnie ogromne wrażenie. To naprawdę wielki artysta. Cieszę się, że mogę być jego kumplem i fanem. To bardzo miłe.

Jak przebiegała Wasza pierwsza rozmowa o filmie "Jeszcze dalej na północ"?

KM: To nie on powiedział mi o filmie. Nie boję się przyznać, że początkowo Dany wcale o mnie nie myślał. Wybrał mnie Richard Pezet z Pathé. Gdy zadzwonił, byłem akurat w Marsylii. Spytał mnie o plany zawodowe na najbliższe tygodnie. To było miesiąc przed rozpoczęciem zdjęć. Odpowiedziałem, że wstępnie zgodziłem się zagrać w pewnym filmie, ale nie podpisałem jeszcze żadnego kontraktu. W tej branży do ostatniej chwili niczego nie możesz być pewien! Wówczas Richard powiedział, że Dany Boon będzie kręcił drugi film. Szybko przysłał mi scenariusz i wtedy dotarło do mnie, że chcą mi zaproponować główną rolę! Czułem, że muszę to natychmiast przeczytać, że nie mogę przepuścić takiej okazji. Przeczytałem i zadzwoniłem do Dany’ego: "Świetna historia. Podoba mi się. Jestem zainteresowany rolą." Ucieszył go mój entuzjazm. Czułem, że jestem stworzony do tej roli. Spotkaliśmy się, zrobiliśmy próbę czytaną. Dany był zadowolony, uśmiechał się. Myślę, że właśnie wtedy zapadła ostateczna decyzja.

Proszę opowiedzieć o granej przez Pana postaci. Kim jest Philippe Abrams?

KM: To przeciętny Francuz, naczelnik poczty, do szaleństwa zakochany w żonie. Dla mnie ten film to przede wszystkim historia miłosna. Właśnie w imię miłości Abrams dopuszcza się nadużyć i w konsekwencji ląduje na zapadłej Północy. To mógłbym być ja: normalny facet, który wiedzie zwykłe życie i pragnie, by jego żona była szczęśliwa, wciąż chce jej dawać dowody miłości.

Co sprawia, że lubimy tę postać, i wszystkie postaci stworzone przez Dany’ego Boona?

KM: Ich człowieczeństwo! Dany kocha wszystkich swoich bohaterów. To widać. Nawet tych, którzy wydają się mniej sympatyczni. Mówi do widza: "Chodź, opowiem ci historię. To mogłaby być twoja historia. Pośmiejemy się razem". I to działa.

Zna Pan spektakle Dany’ego Boona. A czy widział Pan jego pierwszy film?

KM: Widziałem, jak powstawał. Ale nie chciałem opierać się o to, co Dany zrobił wcześniej. Przeczytałem dobry scenariusz i spotkałem faceta, którego polubiłem. To wszystko. Podobnie było przy filmie, w którym zagrałem wcześniej, Je vais bien, ne t’en fais pas. Zgodziłem się ze względu na osobę reżysera, Philippe’a Loireta. Scenariusz też był dobry, ale nieudolna reżyseria może zepsuć najlepszy scenariusz.

Czy Dany Boon – reżyser czymś Pana zaskoczył?

KM: Na planie nazywałem go Dany Veber!

Myślę, ze fakt, iż wcześniej pracował z Francisem Veberem bardzo na niego wpłynął. Jest niezwykle dokładny w pracy z aktorami. Czasem proponowałem mu jakieś rozwiązania, niektóre akceptował, ale zazwyczaj świetnie wiedział, czego chce. I nie odpuszczał, dopóki tego nie osiągnął. To podobno zaleta największych reżyserów, takich, jak Veber właśnie, czy Patrice Leconte.

Mógłby Pan podać przykład?

KM: Dany jest skrajnie przywiązany do tekstu scenariusza. Ja nie uczę się roli przed rozpoczęciem zdjęć, uczę się jej na bieżąco. Czasem wylatuje mi z pamięci jakieś słowo, czasem dodaję coś od siebie… W takich momentach, muszę przyznać, dochodziło do sprzeczek. U Dany’ego aktor musi wykuć tekst na blachę. To zresztą prawidłowe podejście. Raz ostro mnie za to objechał w garderobie. A ja nie pozostałem mu dłużny. Spytałem: "Jesteś ze mnie zadowolony?" Przyznał, że tak. Wtedy powiedziałem: "Więc pozwól mi od czasu do czasu luźniej potraktować tekst, to mi pomaga w pracy." To była prawdziwa męska dyskusja ludzi, którzy się lubią i cenią, i chcą razem zrobić coś naprawdę dobrego.

A jaki jest stosunek Dany’ego Boona do wizualnej strony filmu?

KM: Kompozycja obrazu, kadrowanie, mają dla niego duże znaczenie. Dowiedziałem się, że w przeszłości był rysownikiem, tworzył story-boardy i ilustracje. To widać. Jego kadry są zawsze dopracowane i dobrze skomponowane, jakby wyszły spod ręki grafika. To nie przypadek. Uważam, że zdjęcia obu jego filmów są dość udane. Jednak istnieje spora różnica między jego pierwszym filmem, "La maison du bonheur", a "Jeszcze dalej niż Północ". Inne postaci, inne tematy…

A jakim jest partnerem filmowym?

KM: Genialnym! Dużo się śmieje. Podczas zdjęć miewaliśmy napady niepohamowanego śmiechu, zwłaszcza w scenach, gdy grał odwrócony do mnie tyłem. Ja musiałem zachować powagę, ale on płakał ze śmiechu. Praca z facetem takim, jak on, to wielka przyjemność.

Porozmawiajmy o Zoé Felix, która gra pańską żonę, i o pozostałych aktorach…

KM: Zoé jest piękna i ma talent komediowy. Praca z nią to czysta przyjemność. Jej rola jest w pewnym sensie kluczowa, bo przecież całe to zamieszanie to wina Julie. Myślę, że zyska kolejnych wielbicieli. Anne Marivin jako dziewczyna Dany’ego też jest świetna. Wcześniej graliśmy razem w filmie "Pur week-end". Jest bardzo zabawna. Dobrze się rozumiemy.

A Line Ranaud?

KM: Nie znałem jej wcześniej. To wielka aktorka, a przy tym miła i skromna osoba. Przypomina mi Philippe’a Noireta! Ma w sobie coś, co mają tylko najwięksi. Jest bardzo uprzejma, powściągliwa, nigdy nie mówi nic złego o innych. Widziałem ją ostatnio w teatrze, grała w duecie z Muriel Robin. Po przedstawieniu poszedłem do garderoby, chciałem pogratulować jej występu, ale nie dała mi dojść do słowa. Mówiła tylko o "Jeszcze dalej niż Północ". Nie przestawała mnie komplementować. Miłe, prawda?

Czy znał pan francuską Północ?

KM: Nie, przeżywałem to samo, co grana przeze mnie postać. Wcześniej nie wypuszczałem się dalej niż do Lille! Sam mieszkam w Marsylii, więc to także moja historia. W Marsylii kwitnie życie kulturalne, ludzie nie potrzebują Paryża, mają własną tożsamość, własny styl życia. Zauważyłem, że na północy Francji jest podobnie. Ludziom dobrze się tam żyje. W dodatku są naprawdę serdeczni! Kręciliśmy w Bergues. To warowne miasto z placem w centrum. 20 000 osób przychodziło popatrzeć, jak Dany robi film! Gdy prosiliśmy o ciszę, nikt nie pisnął ani słowa! Kiedyś ktoś z obsługi poprosił właścicielkę butiku na placu o możliwość przechowania sprzętu. Powiedziała: "Żaden problem, zostawię wam klucz do sklepu, przyjdziecie rano i zabierzecie sprzęt!" W Paryżu byłoby to niemożliwe.

A język "cheutimi"?

KM: Właśnie! To prawdziwy język! Mają własne wyrażenia, słowa. Ktoś, kto, tak jak po raz pierwszy go słyszy, nie rozumie niczego!

Czy, zgodnie z porzekadłem, płakał Pan dwa razy: tuż po przyjeździe na Północ i tuż przed odjazdem?

KM: Ostatnie zdjęcia nie powstawały na Północy, lecz w studiu. Tak, płakałem. Podobało mi się na Północy. Wynająłem domek w Dunkierce, sprowadziłem rodzinę… Wiodłem normalne życie. Północ nie jest taka zła. Nie mogę się doczekać, kiedy znów tam pojadę, żeby zaprezentować film mieszkańcom. To nie jest film wyłącznie dla ludzi z Północy, ale myślę, że właśnie ich uszczęśliwi najbardziej.

Streszczenie

Philippe Abrams jest naczelnikiem poczty w Salon-de-Provence. Ma synka i żonę Julie o skłonnościach depresyjnych, która marzy, by zamieszkać na Lazurowym Wybrzeżu. Philippe pragnie uszczęśliwić ją za wszelką cenę. Dopuszcza się oszustwa, w nadziei na uzyskanie posady na Riwierze. Niestety, przekręt wychodzi na jaw. Za karę zostaje oddelegowany do Bergues, małego miasteczka na północy Francji.

Abramsowie, typowi południowcy, wyobrażają sobie Północ jako zimną krainę, zamieszkaną przez ciemny lud, posługujący się niezrozumiałym narzeczem – „cheutimi”. Philippe jedzie sam, rodzina zostaje w Prowansji. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, miasteczko okazuje się urokliwe, a mieszkańcy – gościnni i sympatyczni. Znajduje nawet przyjaciela – to listonosz i miejscowy dzwonnik, rozdarty pomiędzy wymaganiami zaborczej matki a miłością koleżanki z pracy. Philippe co drugi weekend spędza z rodziną. Początkowo próbuje przekonać żonę o zaletach Północy, ale ona nie chce mu uwierzyć. Twierdzi, że mąż kłamie, by jej nie martwić. Wreszcie, dla świętego spokoju, Philippe postanawia utrzymywać ją w przekonaniu, że pobyt w Bergues to prawdziwe piekło.

Od tej chwili żyje w wygodnym kłamstwie: przez dwa tygodnie świetnie się bawi w towarzystwie Antoine’a, co drugi weekend wraca pod opiekę żony, która czuje się potrzebna i coraz skuteczniej walczy z depresją. Wszystko idzie dobrze do chwili, gdy Julie postanawia przeprowadzić się do Bergues, by towarzyszyć mężowi „na zesłaniu”. Philippe musi przyznać się Antoine’owi i reszcie kolegów, że okłamał żonę, przedstawiając ich jako nieokrzesanych barbarzyńców. Błaga, by pomogli mu zniechęcić Julie do pozostania w Bergues. Zeźleni podwładni przystają na tę prośbę, i dokładają wszelkich starań, by wizyta na Północy była dla żony szefa najgorszym wspomnieniem w życiu.

Jednak Julie wykrywa spisek…

Więcej informacji

Proszę czekać…