Wywiad z Rafałem Kapelińskim
WYWIAD Z REŻYSEREM – RAFAŁEM KAPELIŃSKIM
Źródło: Gazeta Wyborcza, 2006-12-11
Beata Kęczkowska: Dla kogo zrobił Pan Emilkę...?
Rafał Kapeliński: Dla siebie, grona przyjaciół. Sportretowałem naszą grupę, nasze dorastanie. Zrobiłem też ten film dla trochę starszego pokolenia, które wspomina stan wojenny ze smutkiem, ale też z pewnym sentymentem. I dla tych, którzy wierzą, że świat "nie jest szary i smutny" (śmiech).
B.K.: To film o stanie wojennym czy o miłości?
R.K.: Najpierw była historia o pierwszej miłości, którą dopiero na późniejszych etapach pracy nad scenariuszem osadziłem w realiach stanu wojennego. Widz musi sam ocenić, o czym jest ten film. Historia ma bawić, wzruszać, mówić coś ważnego. W Gdyni po pokazie jeden z widzów podszedł do mnie i powiedział mi, że mój film jest lamentem nad utratą niewinności. Wydaje mi się, że to jest świetna interpretacja.
B.K.: Ale dlaczego stan wojenny?
R.K.: Stan wojenny funkcjonuje w popularnej świadomości jako okres wielkiej smuty. Ja tego tak nie pamiętam. Jestem rocznikiem 70. W czasie stanu wojennego byłem młodym człowiekiem, ale obserwowałem uważnie świat dorosłych, świat moich rodziców. Dla nich był to okres poniżenia, traumy. Również ja to przeżywałem. W filmie znalazła się scena bicia, odtworzyłem ją dokładnie z własnej pamięci. Staraliśmy się jednak jakoś żyć, zdarzały się przezabawne sytuacje. Chciałem więc w swoim filmie pokazać stan wojenny, ale trochę inaczej. Bez wielkiej polityki, z sercem, inaczej.
B.K.: Emilka płacze jest komedią czy dramatem?
R.K.: Lubię opowiadać historie otwarte. Nie pouczam, nie osądzam. Zaskakuje mnie przyjęcie filmu. W Gdyni na widowni siedziała bardzo młoda publiczność, reagowali bardzo życzliwie i żywo. Dla nich to przede wszystkim optymistyczna historia, którą opowiada sepleniący Ropuch. A więc chyba komedia. Inaczej było na pokazie w Katowicach. Tam widownię zdominowało starsze pokolenie. Po pokazie mówiono mi, że zrobiłem horror przebrany za komedię.
B.K.: Od kiedy zajmuje się Pan filmem?
R.K.: Zauroczenie filmem i literaturą zaczęło się u mnie bardzo wcześnie. Już mając siedem lat, nie chciałem robić nic innego. Byłem zafascynowany Charliem Chaplinem, Busterem Keatonem. W czasach licealnych kupiłem kamerę, sprzęt montażowy. Niedawno producent zmusił mnie do rachunku sumienia i policzenia tego, co zrobiłem. Okazało się, że Emilka jest moim dziewiątym filmem.
B.K.: Skończył Pan szkołę filmową w Londynie. Co Panu dało uczenie się poza Polską?
R.K.: Mieszkam poza krajem od 1994 roku. Kilka lat byłem w Stanach Zjednoczonych, potem w Szwajcarii i Londynie. Z pasją oglądam polskie filmy i wydaje mi się, że mój pobyt na Zachodzie dał mi jednak nieco inną perspektywę. Inaczej patrzę na to, co się w Polsce dzieje, inaczej traktuję wspomnienia z dzieciństwa. Trudno mi to opisać. Chyba mam jednak nieco więcej dystansu. Niekiedy łapię się na tym, że pytam się, jak na mój film zareagowałby Szwajcar albo Anglik. Nie lubię w filmach epatować biedą, sytuacjami ekstremalnymi, mocnymi emocjami. Światy, które kreuję, są chyba nieco pogodniejsze. Sposobu opowiadania uczyłem się w londyńskiej szkole filmowej, gdzie duży nacisk kładzie się na obserwacje, zachęca studentów, by tworzyli fabuły, ale tak, jakby robili paradokument. W Emilce... taką dokumentalną sekwencją jest kurs tańca. On naprawdę odbywa się do dzisiaj w Katowicach w budynku starego dworca kolejowego. To niesamowita jazda. Zapraszam.
B.K.: Skąd bierze Pan pieniądze na filmy?
Od życzliwych, z oszczędności. Wiele osób pracuje niemal za darmo. Nie robię filmów za miliony dolarów. Zresztą nie ma korelacji pomiędzy ilością pieniędzy a jakością filmu. Rzeczą najważniejszą jest pasja, zmysł obserwacji i historia, którą chce się opowiedzieć. Nie powiem, że nie mam marzeń. Chciałbym zrobić film o polskich pilotach, którzy walczyli w Anglii, ale taka produkcja kosztowałaby 50 mln dol. i nikt mi ich nie da. Na razie. Mogę więc sobie pomarzyć i w międzyczasie robię film za 200-400 tys. zł.