Kalifornia, schyłek XIX wieku. Poszukiwacz srebra Daniel Plainview ponosi kolejną klęskę. Po kilku latach Daniel wraz ze swym synem, H.W., trafia do miasta Little Boston, ogarniętego gorączką nafty. Rządy sprawuje tu charyzmatyczny kaznodzieja Eli Sunday. Plainview trafia na bogate źródło ropy i bezwzględnymi metodami zaczyna budować swe naftowe imperium.

Amerykański bohater w brytyjskim wykonaniu

Anderson tak mówił o swych głównych źródłach inspiracji: Wszystkie najważniejsze pytania i odpowiedzi są moim zdaniem zawarte w „Skarbie Sierra Madre” (1948) Johna Hustona. To rzecz o chciwości, ambicji i paranoi i o tym, jak patrzeć na to, co w nas najgorsze. Pisząc scenariusz „Aż poleje się krew”, chciałem niejako wmontować w niego „Skarb...”, ale na szczęście poszedłem się przespać z tą myślą. Bo przecież nie ma sensu kręcić kopii arcydzieła. Co rzecz jasna oznaczało, że pragnął powstrzymać się od bezpośredniego naśladownictwa. Ale klimat gorączkowego dążenia do bogactwa pozostał zbliżony. Film stał się jednak przede wszystkim studium niezwykłego charakteru. Temu służy niecodzienny, prawie piętnastominutowy, praktycznie niemy prolog, charakteryzujący zarówno scenerię, jak i charakter głównego protagonisty.

Andersonowi udało się namówić do zagrania głównej roli jednego z najbardziej niezwykłych aktorów współczesnego kina, słynącego ze skrajnego utożsamiania się z graną rolą, Anglika Daniela Day-Lewisa. Ten okrzyknięty przez część prasy „angielskim Marlonem Brando” artysta jest znany z niezwykle starannego doboru ról. Anderson wspominał, że pozyskanie do współpracy Day-Lewisa to „jak zdobycie Świętego Graala”. Rzecz jasna, nazwisko Andersona nie było Day-Lewisowi obce, ponieważ sławny Anglik jest fanem kina, także amerykańskiego. Day-Lewis opowiadał, że jako Europejczykowi wydaje mu się ono obce i na swój sposób egzotyczne. Znany ze swej metodyczności, stara się je dokładnie poznać. Jeśli jakiś reżyser czy aktor go zainteresuje, ogląda wszystkie jego dostępne filmy po kolei. Nie inaczej było w swoim czasie z dokonaniami Andersona. Ale o decyzji przyjęcia roli zdecydował przede wszystkim tekst scenariusza. Dlaczego niby mam grać Anglików w średnim wieku z klasy średniej? – zastanawiał się niedawno Day-Lewis, który wyznaje zasadę, że aktor nie powinien się powtarzać i jako jeden z doprawdy nielicznych konsekwentnie wciela ją w życie. Czasem nie wiem, gdzie podążam jako aktor, dokąd w końcu dojdę. A dobry scenariusz jest w takiej wędrówce ważnym drogowskazem. W tekście Paula była nakreślona pełna, całkowicie wiarygodna i wielce intrygująca postać. A cały otaczający ją świat wydawał się bardzo plastyczny, po prostu rzeczywisty. Lubię się uczyć. Przyznam szczerze, że nie miałem pojęcia o górnictwie i wydobywaniu ropy. W mojej szkole średniej w Kent tego nie uczyli. Więc zapragnąłem zgłębić temat i przeczytałem mnóstwo na ten temat – wspominał aktor swe przygotowania do roli.

Obcość wobec amerykańskiej tradycji była atutem Day-Lewisa, uważał Anderson. A to dlatego, że aktor stawał się pełnym uwagi zewnętrznym obserwatorem. Taki obserwator zaś dostrzega często więcej niż ktoś, kto od urodzenia jest zanurzony w rodzimej kulturze. Przygotowując się do występu, zapoznałem się z wieloma pamiętnikami z epoki. Okazuje się, że względnie ustabilizowani ludzie z niższej klasy średniej – nauczyciele, urzędnicy, handlowcy – porzucali rodziny, żony i dzieci, by udać się na Zachód, zwłaszcza w czasie gorączki złota, a potem gorączki nafty. Myśleli bez wytchnienia o tym, jak zarobić łatwe pieniądze. Było w tym coś ze zwierzęcego instynktu, a jednocześnie ten przerażający i jednocześnie pociągający dekadenckich Europejczyków entuzjazm, charakterystyczny dla Nowego Świata. Myśląc o koncepcji roli, Day-Lewis zauważył, że różni się ona od jego innych występów w „klasycznych” kostiumowych filmach. Uważam, i inni uważają chyba podobnie, że dobrze wypadam w kostiumie, ponieważ mam niezły profil oraz spore zdolności do wyraźnej artykulacji i łatwość w opanowywaniu różnych akcentów. Ale w tym szczególnym przypadku należało moim zdaniem pamiętać o pewnej istotnej kwestii. W Ameryce, inaczej niż w Europie, niezbyt się ufa sile języka, zwłaszcza jeśli chodzi o orację. Szczególnie dotyczy to amerykańskiego Zachodu. Dowody? Spójrzcie tylko na George’a W. Busha. Jestem pewien, że gdyby tylko dokonał takiego wyboru, to mógłby wyrażać się jak dobrze wyedukowany członek elit z Nowej Anglii. Ale on doskonale wie, że wtedy wielu jego wyborców by mu nie zaufało. Zatem woli wyrażać się inaczej. I trzymać ręce tak, jakby przed chwilą rozstały się z siekierą albo z innym prostym narzędziem. A zdania składa z pewnym, chyba udawanym w jakiejś mierze, wysiłkiem. Gdyby było inaczej, nie sprawiałby wrażenia, że jest ciągle jednym z nich, prostych ludzi. Takie obserwacje przyczyniły się do sposobu budowania roli Plainviewa. Aktor bowiem założył, że ważniejsza niż uwodzicielskie talenty do przemawiania, których bohaterowi zresztą nie brak, jest mowa ciała i gestów, raz spontaniczna, raz wystudiowana, która zresztą często przeczy słowom. Jest to człowiek, którego życie jest dzikie i prymitywne, ale jego determinacja budzi pewnego rodzaju szacunek. Z czasem jednak, w miarę postępów industrializacji, to się zmienia. Mamy tu moim zdaniem do czynienia z historią człowieka, który stopniowo i nieuchronnie coraz bardziej odgradza się od świata. I nie są to rzecz jasna zmiany na lepsze. Plainview ma w sobie wiele z uwodziciela i oszusta. W tym sensie Eli jest do niego podobny. Jego gorączkowe dążenie do bogactwa ma pewne punkty styczne z aktorską pasją, dążeniem do perfekcji i sukcesu. Choć w moim przypadku jest inaczej. Ambicja z reguły rozpiera człowieka, kiedy jest młody, dąży wtedy do zdobycia silnej pozycji w zawodzie. Potem nabiera dystansu do samego siebie, chociaż nadal chodzi o to, by jak najlepiej wykonać swoją pracę. Ale dla każdego twórcy, który traktuje to, co robi, poważnie, twórczość jest jak narkotyk.

Gdy zatem spotka się dwóch podobnych „narkomanów”, pasjonatów sztuki to – jak przyznawali i Anderson, i Day-Lewis, współpraca nie zawsze jest łatwa. Przeciwnie, bywa ciężka. Tak było i tym razem. Zwłaszcza pierwsze trzy tygodnie zdjęć okazały się trudne. Reżyser nie był do końca zadowolony z występu aktora. Day-Lewis wspominał potem ze śmiechem, że był bliski załamania, ponieważ myślał, że jego koncepcja roli jest błędna. Nie o to chodziło – tłumaczył już po zdjęciach Anderson. – Daniel musiał dokonać pewnych korekt, ja też dokonałem pewnych korekt. To było po prostu niezbędne dla dobra filmu.

Day-Lewis podkreślał, że, by przezwyciężyć wątpliwości, odwoływał się do scenariusza, ponieważ tekst był odważny. Była w nim uczciwość, która do mnie naprawdę przemówiła. Świat bywa nieprzyjaznym miejscem. A w nas jest gniew i samotność, które czasem nie znajdują żadnego ujścia, narastają. Jak to oddać? Głos jest jednym z podstawowych środków ekspresji. Jego intonacją można wyrazić to, co kryje się w głębi bohatera, obnażyć jego duszę. Starałem się ciągle o tym pamiętać.

Relacja ojciec – syn jest dla tej opowieści kluczowa. Dlatego Anderson bardzo cieszył się, że wybrał do roli H.W. dziesięciolatka Dillona Freasiera, który jest już profesjonalnym jeźdźcem rodeo. Dillon zagrał rolę H.W. z niesamowitą naturalnością i intensywnością – zachwycał się reżyser, który przecież pracował z najlepszymi.

Głosy mediów

Anderson, który odważył się zmierzyć z kinem Altmana i Scorsese, kręcąc „Boogie Nights” i „Magnolię”, tym razem nawiązuje ni mniej ni więcej tylko do twórczości wielkiego Orsona Wellesa i jego „Obywatela Kane’a”. Podobnie jak słynny tytułowy bohater tamtego filmu, Daniel Plainview z utworu Andersona to materialista-wizjoner i jednocześnie najsamotniejszy z samotnych wilków. Doskonale odpowiada tej postaci określenie „Amerykanin”, jakie nadał mu angielski pisarz D.H. Lawrence: „twardy, stoicki i zabójca”. To jest naprawdę dzieło o aspiracjach filmowej symfonii, mistrzowsko wykonane. Muzyka gitarzysty Radiohead, Jonny’ego Greenwooda, doskonale uzupełnia wizję reżysera; modernistyczna i rapsodyczna zarazem, niesie w sobie też groźbę zbliżającej się burzy. Ostatnie dwadzieścia minut tego widowiska jest na swój sposób tak szokujące, jak szokujący był finał „Magnolii”. J. Hoberman, Village Voice

„Chciałem nakręcić prosty, w stu procentach staroświecki film” – deklarował reżyser. Ale pamiętajmy, że u Andersona nic nie jest naprawdę proste i staroświeckie. Mamy tu wystarczająco wiele dzikości, ekstremizmu i groteskowej przemocy, by skutecznie wytrąciła z równowagi większość widzów. Film, zachwycająco sfotografowany przez stałego współpracownika Andersona, Roberta Elswita, nakręcono w pobliżu miasta Marfa w Teksasie, gdzie powstały też zdjęcia do innej naftowej sagi, słynnego „Olbrzyma” (1956) George’a Stevensa. Serce filmu jest w gruncie rzeczy westernowe, z manią podboju i chciwości w centrum uwagi, obsesją, która prowadzi w końcu do obłędu. Łatwo zrozumieć, dlaczego Anderson uważa „Skarb Sierra Madre” za tytuł tak ważny i inspirujący. Trzeba jednak pamiętać, że dla Uptona Sinclaira, z którego powieści film pomimo wszystko wiele czerpie, najważniejszy nie był artystyczny wymiar jego prozy, lecz propagowanie socjalistycznych idei. Wyśmienita rola Day-Lewisa pomaga to ukryć, ale wiele innych postaci filmu zmierza ku schematowi, a jego wymowa skłania się ku dydaktyzmowi. Skłonność, by wszystko doprowadzić do skrajności, także osobowości bohaterów, trzeba uznać za niebezpieczną. Jest to film z defektami widocznymi na tle swych mocnych punktów. Ale szczęśliwie te mocne punkty są naprawdę bardzo mocne. Kenneth Turan, Los Angeles Times

Pomimo wszystko „Aż poleje się krew” lokuje się bardzo daleko od typowego hollywoodzkiego filmu „z przesłaniem” obliczonego na zdobycie prestiżowych nagród. Są tu momenty prawdziwego szaleństwa. Jest także możliwe, że wszystkie widoczne potknięcia i niedoskonałości są nieodzowną częścią tego szalonego czaru, który wiąże się nierozłącznie z wielką, epicką skalą przedsięwzięcia. Inne filmy Andersona, w moim osobistym przekonaniu, z czasem zyskiwały na artystycznym znaczeniu. Mam nadzieję, że tak stanie się i tym razem. Jeffrey Anderson, Combustile Celluloid

Epicki amerykański koszmar nadciągnął, ziejąc ogniem oraz grożąc potępieniem w piekle. To opowieść o chciwości i zazdrości, nakreślona w biblijnych proporcjach. Wściekłość i wrzask Starego Testamentu oraz ewangeliczny ton Nowego odnalazł Anderson dość niespodziewanie w zapomnianej powieści Uptona Sinclaira. Ale tak naprawdę tu nie ma Boga, jest tylko bogata w ropę naftową pustynia, nad którą rządy chce roztoczyć monstrualny Daniel Plainview. Jest to amerykański prymityw, tylko nieco bardziej skomplikowany niż McTeague, bohater naturalistycznej powieści Franka Norrisa i arcydzieła Ericha von Stroheima „Chciwość”, które uwielbiał Sinclair. Ale McTeague i Plainview są sobie bliscy jak bracia, bo ulegają zwierzęcym instynktom, są na przemian bezwzględni, zimni i sentymentalni. Kreacja Day-Lewisa wzorowana niewątpliwie na słynnym występie Johna Hustona w „Chinatown” Romana Polańskiego oraz ozdobiona niesamowitymi grymasami jak z teatru Kabuki, chwilami groziła rozsadzeniem filmu. Ten wzbudzający dreszcz grozy popis jest zawieszony pomiędzy realizmem a wielkim kinowym spektaklem. „Aż poleje się krew” jest jednak dziełem sztuki, które przekracza historyczny kontekst. Prowokuje do odkryć, wytrąca z równowagi, drażni, ale szczęśliwie Anderson nie traci z oczu świadomości ludzkiej kondycji. Manohla Dargis, New York Times

Nie będę wiele tłumaczył

Powinieneś współpracować z ludźmi, których kochasz i rozumiesz. I kiedy czujesz, że łączy was wspólna sprawa. To daje szansę na to, że powstanie dobry film. Na ostatnim etapie produkcji na placu boju zostają reżyser, montażysta i kompozytor. I to na nich głównie spoczywa odpowiedzialność za nadanie filmowi ostatecznego kształtu. I to oni nie mogą zmarnować wysiłku całej ekipy. Pracując z Altmanem, nauczyłem się ważnej rzeczy, której przedtem nie wiedziałem. Jeśli chcesz zachować artystyczną kontrolę nad projektem, nie musisz udzielać natychmiast szczegółowej odpowiedzi na wątpliwości każdego członka ekipy. Lepiej jest trochę poczekać – takie refleksje o sztuce reżyserii snuł Anderson.

Reżyser swoim zwyczajem nie miał zamiaru dawać szczegółowej wykładni swych artystycznych zamiarów. Wyznaje on bowiem zasadę, że filmowiec nie jest od tłumaczenia, ale od kręcenia dobrych filmów. Tak jak robili to jego idole – John Huston, Sidney Lumet (Anderson uważa jego „Sieć” za arcydzieło) czy Martin Scorsese. Jedynym bardzo wyraźnym tropem interpretacyjnym, który podsuwał twórca „Aż poleje się krew” było wspomniane pokrewieństwo jego najnowszego filmu ze „Skarbem Sierra Madre”.

Rzeczywiście, zdaniem większości krytyki, opowieść o Danielu Plainview ma intensywność najlepszych dokonań amerykańskiego klasycznego kina, przywodzi na myśl chociażby „Obywatela Kane’a” Orsona Wellesa. Odznacza się też odwagą. Bo, chcąc nie chcąc, musimy się w dużej mierze identyfikować z człowiekiem, który szczerze wyznaje, iż „nienawidzi większości ludzi”. A Anderson skłania nas, byśmy starali się go pomimo wszystko zrozumieć. Od jakiegoś czasu myślałem o tym, że ciekawe byłoby nakręcić film o historii Kalifornii. Po ukończeniu pracy stwierdziłem, że jest to opowieść o czymś innym – komentował reżyser. – Najtrudniejsze było wymyślenie logicznego, naprawdę satysfakcjonującego zakończenia. To wyczerpało mój umysł i umysły wszystkich moich współpracowników. Pamiętam, jak pisałem scenę, gdy Daniel zasłania dziewczynkę przed ojcem i mówi „Dość bicia!”. Pomyślałem że świetnie definiuje ona postać i jest kluczowa dla opowieści. Od tego momentu nie miałem już oporów przed radykalnym przerabianiem poszczególnych scen z powieści, czując, że powstaje coś kompletnie oryginalnego. I czułem się dobrze, błądząc w ten sposób po książce. Reżyser zgadzał się też z opinią, iż socjalistyczny wydźwięk i atak na kapitalizm zawarty w oryginale został zastąpiony w jego filmie w znacznej mierze starciem biznes – religia.

Anderson bardzo chciał kręcić w Kalifornii. Ale okazało się, że nie można odnaleźć tu krajobrazów jak przed gorączką nafty. Dlatego ostatecznie zdjęcia odbyły się na ranczu Marfa w zachodnim Teksasie, gdzie zrealizowano miedzy innymi „Olbrzyma”. Ma ono aż 50 tysięcy akrów. Tu powstała dekoracja fikcyjnego miasteczka Little Boston oraz szyby naftowe. Zbudowano nie – jak to się zazwyczaj czyni – fasady, ale całe domy. Każdy szczegół scenografii był ważny, ponieważ Daniel Plainview musiał całkowicie wiarygodnie wyglądać w tym otoczeniu.

Niektórzy dopatrywali się w filmie zaskakująco surowego moralitetu. Anderson wolał mówić skromnie, że jest to historia sukcesu pewnego poszukiwacza, która – ma nadzieję – skłania do głębszej refleksji.

Film został z uznaniem powitany przez krytykę, zbiera kolejne ważne nagrody lokalnych stowarzyszeń krytyków, ma dwie nominacje do Złotych Globów (najlepszy film, najlepszy aktor) i jest jednym z faworytów w oscarowym wyścigu. To nie dziwi, bo głód prawdziwej, nie podrabianej epiki jest wielki, także wśród publiczności, a nie tylko wśród członków Akademii.

O aktorach

Daniel Day-Lewis (Daniel Plainview)

Właśc. Daniel Mike Blake Day-Lewis. Angielski aktor. Urodził się 29 kwietnia 1957 roku w Londynie. Jego ojcem był poeta Cecil Day-Lewis, matką – Jill Balcon. Ojciec był autorem wielu powieści sensacyjnych i kilku scenariuszy filmowych pod pseudonimem Nicholas Blake. Na podstawie jego powieści Claude Chabrol nakręcił głośny film „Niech bestia zdycha” (1969). Matka to ceniona aktorka teatralna i filmowa („Wittgenstein”). Dziadek ze strony matki, sir Michael Balcon, był natomiast potężnym producentem filmowym; przez długie lata kierował sławnym Ealing Studios. Day-Lewis studiował aktorstwo w słynnej Bristol Old Vic School. W początkowej fazie kariery koncentrował się na występach teatralnych. Odniósł sukcesy w sztukach „Another Country” (1982), „Dracula” (1984) czy „Futurists” (1986). Zdobył Oscara za rolę w filmie „Moja lewa stopa” (1989) oraz nominacje za występy w filmach „W imię ojca” (1993) oraz „Gangi Nowego Jorku” (2002). W latach 1989–1994 był związany z Isabelle Adjani, z którą ma syna Gabriela Kane’a Day-Lewisa. Obecnie jego żoną (od 1996 roku) jest aktorka i reżyserka Rebecca Miller, z którą ma dwóch synów. Znany ze swego wręcz maniakalnie dokładnego przygotowywania się do ról, przez prasę nazwany jest „angielskim De Niro”. Day-Lewis wielokrotnie publicznie przyznawał, że właśnie ten aktor należy do jego idoli. W 1989 roku, podczas występu w „Hamlecie” w londyńskim National Theatre, zaczął wygłaszać monolog skierowany do swego zmarłego ojca, po czym zszedł ze sceny, na którą już nigdy nie powrócił.

Paul Dano (Paul Sunday/Eli Sunday)

Właśc. Paul Franklin Dano. Utalentowany amerykański aktor młodego pokolenia. Urodził się 19.06.1984 roku w Wilton, stan Connecticut. Gra już od ponad 10 lat. Wielokrotnie występował na Broadwayu, między innymi w sztukach: „Opowieść wigilijna”, „Ragtime”, „Kto sieje wiatr”, „A Thousand Clowns” oraz „A Month in the Country”. Był liderem i gitarzystą grupy rockowej Cherry Revision. Po jej rozwiązaniu założył nowy zespół, Mook. Wybrał jednak aktorstwo, ponieważ, jak mówił, kierunek, w którym podąża dzisiejsza muzyka popularna bardzo mnie rozczarowuje. W 2002 roku zdobył nagrodę Independent Spirit Award za najlepszy debiut (za film „L.I.E.”), co zaowocowało propozycjami wielu ciekawych ról, z których najwyżej oceniono występ w roli młodocianego, uparcie milczącego outsidera w „Małej Miss”.

Ciarán Hinds (Fletcher Hamilton)

Urodził się 9.02.1943 roku w Belfaście, Północna Irlandia. Jego ojciec pracował jako lekarz i długo miał nadzieję, że syn wybierze ten sam zawód. Matka, Moya, była natomiast aktorką -amatorką i to właśnie w jej ślady postanowił pójść syn. Hinds przerwał studia prawnicze na University of Belfast, gdy dostał się do słynnej szkoły aktorskiej RADA. Początkowo związał się na kilka sezonów z Glasgow Citizen’s Theatre, gdzie odniósł znaczące sukcesy, występując między innymi w „Arszeniku i starych koronkach” oraz „Fauście”. Grał także w Field Day Company, a potem stworzył serię pamiętnych kreacji w Royal Shakespeare Company, z których najgłośniejszą była tytułowa rola w „Ryszardzie III”. Przełomową rolą filmową był kapitan Wentworth w błyskotliwej adaptacji „Perswazji” Jane Austin, wyprodukowanej przez BBC. Aktor skrupulatnie strzeże swe życie prywatne przed wścibskimi tabloidami. Wiadomo, że od wielu lat jest związany z aktorką wietnamsko-francuskiego pochodzenia Hélène Patarot („Kochanek”) i ma z nią córkę, Aoife. Jednym z jego najbliższych przyjaciół jest Liam Neeson. Uważany za jednego z najbardziej wszechstronnych i niezawodnych współczesnych anglosaskich aktorów.

O reżyserze

Paul Thomas Anderson

Urodził się 26.06.1970 w Studio City, stan Kalifornia. Jego ojciec, znany didżej a okazjonalnie aktor, Ernie Anderson (1923 –1997), jako jeden z pierwszych w okolicy kupił sobie magnetowid. Thomas Paul obejrzał dzięki temu wiele klasycznych i zapomnianych filmów, także pornograficznych. Pierwsze swe prace rejestrował kamerą wideo. Już jako dziecko realizował filmy amatorskie, potem pracował jako asystent producenta przy licznych reklamówkach i teledyskach. Jego pierwszy długometrażowy film, psychologiczny thriller „Sydney”, z doskonałą rolą Philipa Bakera Halla, został wbrew woli reżysera przemontowany i wypuszczony na rynek przez producentów z Rysher Entertainment pod zmienionym tytułem „Hard Eight”. Zdobył uznanie krytyki, lecz przyniósł rozczarowanie finansowe. Znakiem firmowym Andersona jest współpraca ze stałym zespołem aktorów (między innymi wspomniany Hall oraz Philip Seymour Hoffman), a także niezwykle długie i skomplikowane ujęcia kamery. Prywatnie jest związany z piosenkarką i aktorką Mayą Rudolph, z którą ma córkę Pearl (ur. 2005). Jest wielkim wielbicielem filmów Jonathana Demme’a i Martina Scorsese oraz talentu komika Adama Sandlera. Jednym z najbliższych przyjaciół Andersona jest Quentin Tarantino.

Odkurzyć klasyka

Amerykańskie kino chętnie sięga po literacką klasykę. Ale są pisarze zapomniani, często nie bez racji uważani za staroświeckich i niemodnych. Do tej grupy należy bez wątpienia Upton Sinclair (ur. 20 września 1878, zm. 25 listopada 1968). Był to bardzo popularny, zwłaszcza w połowie ubiegłego wieku, twórca o poglądach socjalistycznych. Wychowany w rodzinie zrujnowanych arystokratów z Południa (ojciec był sprzedawcą alkoholu i zarazem nałogowym alkoholikiem), wiele czasu spędził w dzieciństwie u bogatych dziadków w Nowym Jorku. W młodości był bardzo religijny – jego idolami byli... Jezus Chrystus i słynny brytyjski poeta romantyczny Percy Shelley. W college’u rozpoczął współpracę z prasą (przeważnie popularną) jako autor opowiadań i reportaży. By opłacić studia, pisywał seryjne sensacyjno-przygodowe opowiastki pod różnymi pseudonimami dla magazynów młodzieżowych. Specjalizował się zwłaszcza w niekończącym się cyklu przygód chwackich kadetów z West Point.

W swych późniejszych „prawdziwych” powieściach dążył do realizmu, zwracał zwłaszcza uwagę na kontrasty społeczne. Wielkie wrażenie wywarły na młodym Sinclairze powieści i reportaże nawiązujące do naturalizmu, zwłaszcza w wydaniu Emila Zoli i Franka Norrisa. Rozgłos przyniosła mu powieść „Grzęzawisko” („The Jungle”, 1906), początkowo odrzucona przez sześciu wydawców jako zbyt drastyczna, opisująca z szokującymi detalami pracę w fabryce konserw, z punktu widzenia ubogich imigrantów z Europy. Książka rozeszła się w nakładzie ponad 150 tysięcy egzemplarzy. Przyczyniła się do uchwalenia federalnego prawa dotyczącego kontroli mięsa, za czym optował nawet ówczesny prezydent Theodore Roosevelt. Gdy przeczytał głośną powieść, spotkał się z Sinclairem. Po namyśle poparł projekt zmian, chociaż nie zgadzał się z zawartą w „Grzęzawisku” – jak to nie bez racji określał – socjalistyczną propagandą.

Pisarz zainwestował 30 tysięcy dolarów w rozwój socjalistycznej kolonii Helicon Home w stanie New Jersey. Przetrwała jednak tylko cztery miesiące i padła ofiarą pożaru. O podpalenie Sinclair oskarżał politycznych przeciwników. Dwukrotnie bez powodzenia startował w wyborach na gubernatora Kalifornii z ramienia partii demokratycznej. Nominację zyskał dzięki powstałemu w 1934 r. radykalnemu programowi EPIC (End Poverty in California). Przez oponentów był przedstawiany jako niebezpieczny rewolucjonista, lecz nigdy w swym radykalizmie nie posunął się do wychwalania komunizmu, jak chociażby jego dobry znajomy, słynny reporter John Reed. Sinclair był zwolennikiem przystąpienia USA do I wojny światowej, czym naraził się wielu radykałom i w rezultacie czasowo wystąpił z partii socjalistycznej.

Po zaniechaniu prób kariery politycznej, skoncentrował się na pracy pisarskiej. Był autorem ponad 90 książek, głównie powieści i zbiorów reportaży. Oto tytuły najważniejszych z nich: „Springtime and Harvest” (1901, debiut powieściowy), „Manassas” (1903, pierwszy, niewielki rynkowy sukces, początkowy tom zamierzonej trylogii o wojnie secesyjnej), „Baron przemysłowy”(„A Captain of Industry”, 1906) „The Metropolis” (1908), „Człowiek, który szuka prawdy” („Samuel, the Seeker”, 1909), „Król węgiel” („King Coal”, 1917), „The Profits of Religion” (1918), „The Brass Check” (1920), „The Goosestep” (1923), „Nafta” („Oil!”, 1927), „Jim Higgins” („Jimmie Higgins”, 1933), „Kataklizm w roku 2000” („Millenium”, 1924). Publicystyczna książka „Boston” („Boston”, 1928) była namiętną obroną anarchistów Sacco i Vanzettiego, skazanych na śmierć za napad rabunkowy na podstawie wątpliwych dowodów i straconych w 1927 roku, 50 lat później zaś zrehabilitowanych. Pisarz przyznał, że gdy były obrońca oskarżonych wyznał mu, że ich alibi było fałszywe, stanął przed największym dylematem moralnym w swoim życiu. Powieść „Dragon’s Teeth” (1942, nagroda Pulitzera 1943) – opowieść o narodzinach faszyzmu w Europie, wchodziła w skład bardzo poczytnego podówczas cyklu 11 współczesnych powieści historycznych o Lannym Woodzie, bohaterze będącym świadkiem i uczestnikiem najważniejszych historycznych wydarzeń.

Sinclaira, jak wielu jego współczesnych, fascynowały zjawiska nadnaturalne, zwłaszcza telepatia, czemu poświęcił książkę „Mental Radio” (1930), gdzie opisał eksperymenty dokonane z udziałem swej żony, Mary Clark Kimbrough. Praca ukazała się ze wstępem Alberta Einsteina.

„Nafta”, uważana powszechnie za jeden z jego najlepszych utworów, opowiadała historię Bunny’ego Rossa, bogatego magnata naftowego oraz jego przyjaciela, Paula Watkinsa, syna hodowcy owiec. Pierwszy zostaje milionerem, drugi – ostatecznie staje na czele strajku. Jak wiele innych powieści tego autora, chwalono ją za wiarygodny opis środowiska i celną chwilami psychologię. Ganiono – za podyktowany ideowymi względami schematyzm, nazbyt wyraźne podporządkowanie fabuły socjalistycznemu przesłaniu.

Sinclair w pamięci Amerykanów przetrwał nie tylko jako aktywista i zagorzały propagator wegetarianizmu, ale też autor serii zręcznych aforyzmów. Wycieczkę do nieba czy do piekła rezerwuje się w tym samym biurze podróży – napisał na przykład. Pozostała po nim także garść (czasem złośliwych) anegdot. Druga żona pisarza wspominała, że tak bardzo troszczył się o innych, że przez 50 lat kupił jej tylko jeden płaszcz.

Kino niezbyt chętnie sięgało po książki Sinclaira, także ze względu na ich trudny do pominięcia ideologiczny kontekst. Za udaną uważa się adaptację „Grzęzawiska” – niemy film „The Jungle” George’a Irvinga, Johna H. Pratta oraz Augustusa E. Thomasa z 1914 roku. „The Money Changers” (1920) Jacka Conwaya przeszedł bez echa. A dydaktyczna historia o zgubnych skutkach chorób wenerycznych „Damaged Goods”(1937) Phila Goldstone’a to tylko ciekawostka. Podobnie jak radziecka adaptacja „Jimmie’ego Higginsa”(1928) nakręcona w celach propagandowych przez Gieorgija Tasina według scenariusza samego Izaaka Babla. Filipika antyalkoholowa „The Wet Parade” (1932, reż. Victor Fleming) broniła się dzięki dobrej roli Waltera Hustona. Z kolei niespodziewanym sukcesem była beztroska, przygodowa fantazja nakręcona przez studio Disneya, „The Gnome Mobile” (1967) Roberta Stevensona. Warto też wspomnieć, że Sinclair był pomysłodawcą realizacji słynnego (także z wielkich pozaekranowych perypetii) filmu Sergiusza Eisensteina „Que viva Mexico!” (1932).

Śladem gigantów

Paul Thomas Anderson po raz pierwszy podjął się adaptacji cudzego tekstu. Uważano, że to moment wielce niebezpieczny dla filmowego autora, za jakiego słusznie uchodzi. Bo krytyka upatruje w nim następcę wielkich amerykańskich reżyserów: Roberta Altmana (pracował jako drugi reżyser przy jego ostatnim filmie – „Home Prairie Companion”) czy Martina Scorsese. Sam twórca w charakterystyczny dla siebie sposób tłumaczył swe zainteresowanie tekstem. Zdarzyło się to jakieś siedem lat temu. Byłem daleko od domu, zobaczyłem pejzaż Kalifornii na okładce, kupiłem książkę, przeczytałem. Tak narodził się pomysł na film. Intensywna praca nad scenariuszem trwała dwa lata. Reżyserowanie nie jest dla mnie takie trudne. Natomiast pisanie jest naprawdę pracochłonnym i ciężkim procesem. Zwykle okazuje się, że dziewięć na dziesięć problemów związanych z filmem ma związek z tekstem scenariusza, z jego słabymi punktami i niedoskonałościami – mówił reżyser.

Andersona zafascynowało życie poszukiwaczy ropy, znał też oczywiście filmy na ten temat, jak chociażby klasyczny tytuł „Olbrzym” (1956) George’a Stevensa, z Rockiem Hudsonem i Jamesem Deanem. Chociaż, im dłużej czytał o początkach przemysłu wydobywczego, tym gorsze miał zdanie o filmowym hollywoodzkim obrazie gorączki naftowej. Deklarował, że chce uniknąć bombastyczności inscenizacji i pouczającego tonu, obecnego jego zdaniem u słynnych poprzedników. Dlatego też wykorzystał tylko niektóre wątki powieści Sinclaira i postarał się „wyczyścić” je z socjalistycznej afektacji. Pragnął za to odmalować naprawdę wiarygodny obraz samych poszukiwań i technologii wydobycia ropy.

Więcej informacji

Proszę czekać…