Będący w trakcie rozwodu Vincent Mandel przeżywa najgorsze dni swojego życia. Walcząc o prawo do opieki nad dziećmi mężczyzna traci wiarę w człowieczeństwo i sprawiedliwość. Kiedy do miasta przybywa Joseph Plender, dawny przyjaciel Vincenta, ten zaczyna wierzyć, że nie wszystko stracone. Kiedy wychodzi na jaw, że przybysz jest w rzeczywistości bezlitosnym mordercą, Mandel odkrywa, że znalazł się w samym środku niebezpiecznej, zabójczej rozgrywki. Będąc na skraju załamania, nie mając nic do stracenia, Vincent postanawia działać i pokonać wroga odwracając role kata i ofiary.

O filmie

Ten pressbook może zdradzać kluczowe elementy filmu

„W skórze węża” to francuski thriller - mroczny, brutalny, wciągający. Zrealizowany w konwencji filmu noir „W skórze węża” wciąga dzięki dynamicznej, wartkiej akcji przypominającej takie tytuły jak „Przylądek strachu” czy „Fatalne zauroczenie”. Klimat filmu tworzą nastrojowe zdjęcia Jerome’a Roberta.

Vincent Mandel jest w trakcie rozwodu. Walczy o prawo do opieki nad swoimi dziećmi. Sytuację życiową bohatera komplikuje dodatkowo pojawienie się Josepha Plendera. Vincenta i Josepha łączy długoletnia przyjaźń. Na pozór współczujący, Joseph okazuje się być bezlitosnym mordercą, który żyje żądzą zemsty. Od lat. Morderstwo, podejrzenia, szantaż… Krąg się zaciska, doprowadzając Vincenta na skraj piekła. Postanawia stanąć do walki. Czy stać go na to, by pokonać wroga jego własną bronią?

„Scenariusz filmu powstał na podstawie powieści ‘Plender’ Teda Lewisa. Wciągnął mnie klimat tej książki - mroczny, bardzo brutalny. Wyjątkowy. ‘Plender’ to historia człowieka, który dręczy drugiego, bo kieruje nim żądza zemsty. Książka zrobiła na mnie duże wrażenie, wywołała skrajne emocje. Moim zamierzeniem było osiągnięcie takiego efektu również w kinie”. Eric Barbier (reżyser)

„Suspence i akcja najwyższej próby. Świetne aktorstwo. Jest w tym filmie pewna dzikość.” Alain Grasset, Le Parisien

Twórcy i aktorzy o filmie

ERIK BARBIER (REŻYSER)

W jaki sposób trafił pan na tę przerażającą i pasjonującą historię manipulacji?

Wszystko zaczęło się angielskiego pisarza Teda Lewisa, autora powieści „Plender”, adaptacją której jest „W skórze węża” („Le Serpent”). Z ciekawości przeczytałem jedną z jego pierwszych powieści „Get Carter”, ponieważ została ona zekranizowana przez Mike'a Hodgesa z Michaelem Cainem w roli głównej. To tam odkryłem wyjątkowy, ponury i brutalny świat Lewisa. Ted Lewis zmarł dość młodo, bo w wieku 42 lat. Zdążył napisać jednak siedem bardzo dobrych powieści. Wśród nich jest „Plender”. To historia człowieka, który dręczy drugiego, żeby się zemścić za zdarzenia z jego dzieciństwa. Ta książka zrobiła ma mnie bardzo duże wrażenie. Po części dlatego, że mówi o bliznach z dzieciństwa, a po części dlatego, że jest pewna przyjemność w oglądaniu, jak bohater jest torturowany.

Czy dużo było pracy nad adaptacją?

W „Plenderze” dostaliśmy historię, która się wpisuje w taki niepokojący schemat narracyjny, jak w filmach typu „Przylądek strachu”, „Nieznajomi z pociągu ”, czy „Fatalne zauroczenie”. Ktoś wkracza w życie drugiej osoby, by je zupełnie zmienić. Już książka zawierała dwa, czy trzy wspaniałe motywy filmowe, jak ten z kradzieżą trupa i wypadkiem. Na szczęście Lewis pozostawił kwestię złego bohatera otwartą, a dodatkowo ze scenarzystą Tran-Minh Namem postanowiliśmy podjąć wyzwanie kompletnej rehabilitacji głównego bohatera. W powieści Vincent jest postacią tchórzliwą, wręcz odpychającą! Na przykład zaraz po przespaniu się z Sofią próbuje pozbyć się jej ciała po tym, jak spada ona ze schodów. Nie mogliśmy tego tak zostawić. Chcieliśmy, żeby Vincent był postacią niewinną w sensie moralnym, tak żeby wkroczenie Plendera w jego życie miało sens. W tego typu filmach antagonista jest często wielkim manipulatorem i zwykle jest bardzo silny. Nasza praca w dużej mierze polegała na sprawieniu, by protagonista nie był zupełnie niszczony. Zakończenie było drugim dużym problemem, z którym musieliśmy się zmierzyć. Powieść kończy się samobójstwem Plendera. Dla potrzeb filmu chcieliśmy wymyślić punkt zwrotny, który byłby kulminacją cierpień bohatera po trzech czwartych czasu trwania filmu. W tym celu postanowiliśmy stworzyć strukturę filmu na zasadzie lustrzanego odbicia. Wszystkie cierpienia, jakie sprawia zły bohater dobremu, stają się jego udziałem w drugiej części filmu. Ale zajęło nam sporo czasu, by wpaść na koncepcję „oko za oko, ząb za ząb”. Myślę, że udało nam się w finale sprawić, by bohater – pokonując strach i znajdując sposób – mógł ponownie stać się bohaterem.

Jak wyglądała wasza praca?

Doświadczenie, jakie wyniosłem z pracy nad moimi poprzednimi filmami – do których czuję sentyment, ale których nie lubię – skłaniało mnie do postrzegania scenariusza jako absolutnego punktu centralnego projektu. Więc gdy rozpoczęliśmy prace nad „W skórze węża” postanowiliśmy pracować inaczej. Nie chcieliśmy rzucić się od razu do pisania, ale zaczęliśmy od opowiadania sobie historii od początku do końca, cały czas kwestionując poszczególne rozwiązania i nigdy nie zostawiając na później przeszkód, które się pojawiały. Unikaliśmy budowania historii wokół scen, które miałem w głowie. Główną zasadą było stałe zadawanie sobie pytań typu: „O czym chcemy opowiedzieć?”, „O czym jest ta historia?”, „Jaka jest dynamika każdej sceny?”. Zaczęliśmy z Namem rozmawiać o filmie i – krok po kroku – omawialiśmy go coraz bardziej szczegółowo, aż do momentu, gdy stwierdziliśmy, że wreszcie coś mamy. Pisanie poszło wtedy bardzo szybko. Daliśmy tekst do przeczytania paru osobom, które oceniły go krytycznie. Ponownie zaczęliśmy się zastanawiać nad strukturą filmu, biorąc pod uwagę elementy, które budziły zastrzeżenia. Od początku pracy nad projektem napisaliśmy z tuzin wersji, a każda poprawka miała na celu stworzenie filmu, który trzymałby widza w napięciu.

W jaki sposób wpadł pan na pomysł stworzenia niezwykłego tandemu: Yvan Attal – Clovis Cornillac?

Od początku prac nad scenariuszem myślałem o Yvanie Attalu w roli Vincenta. Już od dłuższego czasu chciałem pracować z tym aktorem. Kiedy zgodził się zagrać w tym filmie znalazłem się w komfortowej sytuacji posiadania aktora, którego wyobrażałem sobie w tej roli od samego początku. Yvan był bardzo aktywny przy tym projekcie. To dzięki niemu poznałem Clovisa Cornillaca, który zrobił na mnie duże wrażenie swoją rolą w filmie Thomasa Vincenta Karnavala. Clovis okazał się być doskonałym aktorem do swojej roli. Zmienił się fizycznie, cały czas miał taki księżycowy wyraz twarzy, oczy przeźroczyste, prawie niewinne, w których dostrzegamy dziecko. Yvan i Clovis znali się od dłuższego czasu. Bardzo się cieszę, że zgodzili się pracować ze mną.

A Pierre Richard?

Do roli Gillesa Cendrasa szukałem aktora około sześćdziesiątki, który wyglądałby na adwokata, a dodatkowo wykazywałby się pewną wrażliwością. Kim jest Pierre Richard we francuskim kinie nie trzeba przypominać. To człowiek, który odcisnął piętno na wszystkich ludziach z mojej generacji. Pomysł, by to jego obsadzić w tej roli od razu wydał się oczywisty. Spotkałem się z nim pewnego ranka. Długie włosy, poczochrana broda. Rozmawialiśmy o postaci Gillesa Cendrasa i o scenariuszu. W pewnym momencie zwróciłem mu uwagę, że Cendras jest adwokatem, i że trzeba będzie ściąć włosy i ogolić brodę... Pierre wstał od stołu, przespacerował się po salonie i wrócił do mnie mówiąc: „Nie mogę tego zrobić, noszę brodę od ponad dziesięciu lat, jeśli ją ogolę stanę się nagi!”. Ogolił się dwa, czy trzy dni później przed otrzymaniem swojego Cezara. Kiedy zobaczyłem go w telewizji, powiedziałem sobie: „Dobra, Pierre robi film”. Myślę, że był zadowolony z możliwości zmiany wizerunku i zagrania adwokata. Praca z nim była naprawdę wspaniała. Zresztą wszyscy aktorzy bardzo się zaangażowali w ten projekt. Począwszy od Minny Haapkyli, która przyjechała z Finlandii, żeby zagrać żonę Vincenta, po Simon Abkarian, która gra jej adwokatkę, Olgę Kurylenko, Veronikę Vargę, Jeana Claude'a Bouillona, Geralda Laroche'a, Pierre'a Marzina... Mógłbym wymienić wszystkich.

Czy zdjęcia były równie intensywne jak film?

Nad przeniesieniem scenariusza na obraz pracowałem z Marie Eynard. Ustaliliśmy dwa rodzaje story-boardu. Jeden dla scen akcji, gdzie rysunki były precyzyjne, ponieważ w scenach tych to obraz ciągnie historię i tworzy napięcie. Drugi mniej szczegółowy dla scen z grą aktorską. Dzięki temu przygotowaniu przed rozpoczęciem zdjęć dokładnie wiedziałem, które sceny trzeba opowiedzieć wizualnie. W trakcie zdjęć Nam i Marie – którzy z powodu swoich funkcji nie czuli na sobie takiej presji, jak inni ludzie zaangażowani w proces produkcji filmu – pozostawali bardzo blisko filmu. Kontynuowaliśmy nasze dyskusje dotyczące narracji aż do końca montażu.

Muzyka jest bardzo widoczna w filmie. W którym momencie została dodana?

Prace nad muzyką zaczęliśmy wcześnie, już na etapie scenariuszowym. Punktem wyjścia były postaci: jedna struktura muzyczna dla Plendera, druga dla Vincenta. Problemem było stworzenie takiej muzyki, która by oddawała szaleństwo Plendera, który jest źródłem wszelkich nieszczęść, jakie spotykają Vincenta, gdy tylko wchodzi w jego życie. Szukaliśmy jakichś powtarzalnych dźwięków, motywu na fortepian, czegoś obsesyjnego, dziecięcego, co by rozbrzmiewało od początku filmu po ostatnią scenę walki na śmierć i życie. Kompozytor Renaud Barbier opracował na fortepianie motyw przewodni, wspomagany przez niepokojące dźwięki. Temat Vincenta jest bardziej klasyczny, melodyjny, służy podkreśleniu jego osamotnienia. Renaud chciał wykorzystać także instrumenty rzadziej używane, żeby uzyskać dźwięki trudno rozpoznawalne, bardziej niepokojące. Pracował na organach o surowej tonacji. Do tych starych, bardzo pięknych dźwięków, dorzucił hałas kowadła i dźwięki syntetyczne, które nadały muzyce takiego szczególnego wyrazu. Miałem to szczęście rozpoczynać zdjęcia do filmu z gotową muzyką w głowie. Znałem temat Vincenta i Plendera. Od strony muzycznej znałem cały świat, w którym się poruszaliśmy.

Jest pan reżyserem, który łączy kino autorskie z kinem gatunku, a jednocześnie stoi pan obok kina francuskiego. Dlaczego?

W 1990 roku wyreżyserowałem swój pierwszy film „Le Brasier”. Film bardzo drogi, trudny. Miałem 30 lat i robiłem mnóstwo błędów. To zdeterminowało moją karierę filmową. Film był zupełną porażką, takie qui pro quo. To był ambitny film pełnometrażowy. Chciałem stworzyć wielki przebój, sagę o rodzinie polskich emigrantów, którzy przybyli w północne rejony Francji w latach 30-tych. Niestety z powodu różnych, czasem złożonych problemów nie poszło to tak, jak sobie zaplanowałem.

Dziesięć lat czekał pan, żeby zabrać się za film „Toreros”...

„Le Brasier” zabrał dużą część mojego życia, prawie 10 lat. Po porażce filmu trudno było mi nabrać chęci na robienie kolejnego. Nie chciałem po prostu zabrać się za następny film, chciałem mieć prawdziwą chęć na to. Miałem propozycje, ale nie miałem ochoty korzystać z nich. W okresie tym często chodziłem na corridę. Dzięki walkom byków ponownie nabrałem ochoty na filmowanie. Czułem się całkiem nieźle w tym otoczeniu, więc postanowiłem zrobić film traktujący o tym temacie. Tak powstał „Toreros”, film trochę nietypowy, do którego czuję wielki sentyment. Pozytywną stroną przerwy pomiędzy „Le Brasier”, a „Toreros” było to, że w międzyczasie zupełnie zmienił się sposób, w jaki patrzę na swoją pracę. Te dwa tytuły zmieniły sposób, w jaki teraz pracuję na filmami. Zacząłem zadawać sobie pytania o funkcjonowanie tego wszystkiego, co jest dookoła projektu filmowego. Jeśli chodzi o „W skórze węża”, to producenci bardzo wspierali ten projekt, choć znali moją przeszłość. Zawsze w trudnych momentach byli dla mnie podporą, co wyrzucało mnie ze ścieżki prowadzącej do porzucenia projektu.

YVAN ATTAL (Vincent Mandel)

W jaki sposób zaangażował się pan w ten projekt?

Zawsze chciałem pracować z Erikiem Barbierem. Z powodu rozmachu jego projektów wyrobiłem sobie zdanie, że jest to reżyser bardzo utalentowany i trochę szalony. Parę razy się spotkaliśmy i obaj deklarowaliśmy chęć pracowania ze sobą. Pewnego dnia mój agent powiedział, że przeczytał nowy scenariusz Barbiera, który jest jeszcze w trakcie poprawiania, ale chciałby mi go zaproponować. Byłem wystarczająco zadowolony z tego, że nadarzyła się propozycja pracy z Barbierem, ale postanowiłem najpierw przeczytać scenariusz. Bardzo rzadko zdarza się, żeby scenariusz tak cię wciągnął. Nie wahałem się ani chwili.

Co wyjątkowego było w tym scenariuszu?

Bardzo mocną stroną tego scenariusza, poza tym, że to thriller o szkatułkowej konstrukcji, była intensywność historii. Często czyta się scenariusz i ma się wrażenie, że twórcom nie bardzo zależy na opowiedzeniu historii. Oni chcą jedynie pójść na plan i się pobawić. Kiedy czytam scenariusz, nigdy nie wystarcza mi, że powiem sobie: „Cudownie, mam dobrą rolę, idę robić film”. Przede wszystkim projekt musi mnie zainteresować. Projekt Barbiera zaintrygował mnie, ponieważ był to film gatunku, ale i coś więcej.

Dlaczego wybrał pan postać „dobrego” spośród dwóch głównych postaci tego filmu?

Ponieważ taką rolę mi zaproponowano. Zazwyczaj podczas czytania to rola złego bohatera wydaje się aktorowi bardziej ekscytująca, bardziej nobilitująca. To on pociąga za sznurki, jest postacią o złożonej psychologii. Ale rola Vincenta bardzo mną poruszyła. Jego odosobnienie i chęć walki w obronie dzieci wydały mi się bardzo motywujące.

Jak udało się panu wcielić w postać Vincenta Mandela?

Próbowałem wymyślić sobie historię, której nie widać w filmie. Historię, którą starałem się powiązać z moim własnym życiem... Vincent Mandel zawsze marzył, by być artystą. Był fotografem, podróżował do Ameryki Południowej i do Indii, żeby robić zdjęcia. Gdy poznał dziewczynę, mieszczankę, rozpoczął życie rodzinne. Myślę, że potem zaczął się obwiniać o to, że też stał się mieszczuchem, że zrzekł się życia artysty. Człowiek jest podminowany, bo zdegradował się do robienia zdjęć do katalogu, niczym aktor który podsumowuje swoje życie i stwierdza, że zupełnie nie jest takim aktorem, jakim marzył być. Rozwód jest być może dla niego drugą szansą. Trzeba tylko uregulować sprawy dzieci ufając sensowności zapisów prawnych i powinien być wolny. Ale to właśnie Plender zaprowadza Vincenta w to miejsce, jednocześnie kompromitując go przed sądem.

Jak przebiegała praca na planie?

Cały czas byłem skoncentrowany na jednym zagadnieniu: mam zagrać człowieka, który się rozwodzi, i który nie może znieść myśli o tym, że jego żona zamierza wywieść dzieci za granicę, że nie będzie mógł ich widywać. Dochodzi do tego Plender, który według mnie jest narzędziem do tego, by pokazać, do czego może się posunąć mój bohater, żeby ochronić swoje dzieci. Praca z Erikiem Barbierem była bardzo interesująca, ponieważ szanował wybory, których dokonywałem, mimo że był skoncentrowany na stworzeniu thrillera według swojej koncepcji.

Film jest bardzo dynamiczny. Czy zdjęcia też tak wyglądały?

Zdjęcia były wyczerpujące, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Zawsze jest łatwiej grać role, które nie wymagają takiego nakładu energii, w których nie jesteś maltretowany przez jakiegoś bydlaka.

Tym bardziej, że bydlaka gra Clovis Cornillac!

Wręcz przeciwnie, z Clovisem było łatwiej. Znam go od piętnastu lat. Od czasu do czasu chodziłem go oglądać w teatrze, ale nigdy nie miałem okazji z nim pracować. Nie potrzebowaliśmy czasu na dogranie się, wszystko poszło szybko. To aktor łatwy we współpracy. Nasze postaci toczą walkę na śmierć i życie, nie ma tu zmiłowania, więc między nami nigdy nie było konfliktów. Kamera ruszała, a my graliśmy. Zastanawialiśmy się, jak robić to najsprawniej. Nasze role nie sprawiały, że po zejściu z planu mieliśmy ochotę spotkać się na piwie i powygłupiać. Jeszcze czego! Oczywiście nasze relacje na planie były specyficzne, ale nigdy nie był to problem. Jestem szczęśliwy z tego naszego zawodowego spotkania.

Jaka była pana reakcja na film po tym całym wysiłku?

Zaskakujące było to, że miejsca, w których nie czułem się dobrze wydały mi się jeszcze gorsze podczas oglądania filmu. To jak z pamięcią sensoryczną. Zagrałeś scenę, opowiedziałeś sobie historię, a potem oglądasz ją na ekranie i jesteś poruszony. Oczywiście twoja historia jest wzbogacona o inne postaci, pracę innych aktorów i całej ekipy, która dużo włożyła w film wiele wysiłku. Film ma prawdziwy klimat, prawdziwy pazur. Oprócz tego, że jest to thriller, w którym udało się kompletnie opanować zasady tworzenia tego typu filmów, co daje widzowi prawdziwą przyjemność oglądania, są tu też emocje, które wywołuje każda z postaci z ich wszystkimi dramatami, dylematami i rozterkami.

CLOVIS CORNILLAC (Joseph Plender)

Jakie były pana pierwsze spostrzeżenia po zapoznaniu się z postacią Plendera?

Przede wszystkim byłem pod dużym wrażeniem całego scenariusza. Byłem podekscytowany trzymając w rękach scenariusz, który nie miał niedociągnięć, szczególnie, że był to film gatunku. W thrillerze jest to sprawa zasadnicza, żeby nie było w scenariuszu żadnych luk. Jeśli w scenariuszu jest jakiś błąd, to nie nadrobi się tego podczas kręcenia.

A to, że pana charakter był taki przerażający?

To właśnie spodobało mnie się w nim: miałem ochotę zagrać go jako mściciela, robota, kogoś nie do zniszczenia, kto powoduje strach, który czuje się w sytuacji bez wyjścia. Później odkrywamy, że nie jest on taki niezniszczalny. Ale Plender nie ma nic do stracenia. Jednocześnie chciałem go wyposażyć w pewną dozę empatii, a Eric Barbier zupełnie się ze mną zgodził. Nie chcieliśmy w prosty sposób wykorzystać kliszy dobro-zło. Postać Plendera budzi we mnie emocje. Nie mogę tak po prostu powiedzieć, że to świnia. Mówię sobie: „Ten człowiek ma głębokie rany, wręcz nie do zniesienia”.

Gdzie poszukiwał pan elementów człowieczeństwa Plendera?

W okresie, który jest opisany w tej historii, czyli w dzieciństwie. Wiemy, jak bardzo dzieci potrafią być okrutne pomiędzy sobą. Jeśli to doprowadza do tak strasznego aktu jak gwałt, mamy prawo powiedzieć, że są tu okoliczności łagodzące. Chodzi przecież o człowieka, a nie maszynę. Jeśli Plender dostałby w dzieciństwie w twarz, byłoby to słabe. Jak skonstruować jego postać w oparciu o to? Myślę, że nie skakałbym z radości mając zagrać postać, która nie ma żadnego powodu, by stać się monstrum, która jest jedynie śmieciem. Potrzebowaliśmy, żeby postać ta posiadała pewne skazy antagonisty.

Skąd chęć zagrania „złego”?

Plender jest świetną postacią, a Yvan jako Vincent to był wspaniały pomysł. Dużo gram postaci pozytywnych, a w karierze aktorskiej najbardziej interesujące jest wcielanie się w różne role. Plender jest dla mnie kreacją wyjątkową. Zagrałem tę postać pomiędzy rolami w filmach „Sky Fighters”, „Brygady Tygrysa”, a „Asterixem na OIlimpiadzie”. Role te były bardzo pozytywne, a zawsze jest ciekawiej móc zagrać dla odmiany tak złowrogą postać, jak Plender.

Czy w miarę postępu prac nad filmem zmieniał się pana stosunek do postaci Plendera?

Oglądając film oczywiście identyfikujemy się z postacią Yvana i za każdym razem człowiek sobie mówi: „Co za biedak!”. Lubię bardzo Pierre'a Richarda w tym filmie. To druga ofiara Plendera. Ci ludzie mają odwagę, patrzymy na nich i zadajemy sobie pytanie: „Co ja bym zrobił na ich miejscu?”. Nikt nie chce utożsamiać się z Plenderem. A ja sobie pomyślałem, żeby to trochę skomplikować i uczłowieczyć Plendera. Mimo empatii dla mojego bohatera nie chodziło mi o to, by od razu zacząć mówić: „Trzeba kochać tego gościa”. Tak więc Plender płacze na końcu filmu. To człowiek prawdziwie zraniony, co nie zmienia faktu, że jest potworem.

Pana spotkania z Yvanem Attalem w filmie są bardzo brutalne. Jak przebiegały zdjęcia?

Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy razem. Bardzo go szanuję. Jest świetny, ma prawdziwą osobowość. To Yvan, persona, nie jakiś kopista. Za każdym razem, gdy mieliśmy zagrać wspólną scenę, było to dla nas przyjemnością. Świetnie jest grać z kimś, gdy role są precyzyjnie zdefiniowane.

A jak pracowało się panu z Erikiem Barbierem?

Widziałem film „Le Brasier”. Uważam, że pod względem formy robi wrażenie. A to zobowiązywało. Byłem zachwycony, że mogłem pracować z Erikiem Barbierem, szczególne po naszym spotkaniu, które było decydujące. Wspaniale jest móc pracować z kimś, kto wie, czego chce. Barbier słucha aktorów i jest otwarty na propozycje. To prawdziwy filmowiec.

A co z fizyczną stroną Plendera?

Zobaczyłem plakat “VRP démodé”, styl z lat 80-tych. Trzy czwarte ubrania to skóra na garniturze w kratę. Było w tym garniturze coś kanciastego. W scenach, w których Plender jest w biurze, sprawia on wrażenie jakby człowieka wygasłego, bez życia. A gdy jest taki uśpiony, to znaczy że czuwa, kalkuluje i jest w tym bardzo niepokojący. Kiedy zobaczyłem film stwierdziłem, że miałem rację. Taki właśnie jego image chciałem uzyskać. Ale było też oczywiście mnóstwo niezłych niespodzianek.

Czy ten był najgorszy spośród drani, których do tej pory pan zagrał?

Dużo grałem w telewizji i zagrałem tam chyba każdy typ złego bohatera. Scenariusze telewizyjne są bardzo dydaktyczne ze złymi bohaterami, którzy są zwyczajnie źli. Taka jest zasada w telewizji: nie ma wybaczenia dla drania. Choć zawsze próbowałem wnosić do tych postaci coś takiego, żeby widz czuł choć odrobinę empatii w stosunku do nich. Jednak były to prawdziwe szumowiny. Plender początkowo był ofiarą, dopiero później stał się oprawcą. To nie jest usprawiedliwienie, ale ma to znaczenie. Cały czas rozumiałem logikę tego.

Lubi pan Plendera?

Jeśli bym go nie lubił, nie zagrałbym go! Lubię Plendera, ponieważ on nie istnieje.

PIERRE RICHARD (Cendras)

Co skłoniło pana do zagrania w filmie „W skórze węża”?

Suspens był tym elementem, który tak bardzo spodobał mi się w scenariuszu. Lektura wbiła mnie w fotel. Z każdą stroną okazywało się, że to thriller skonstruowany koronkowo ze świetnie zbudowanym napięciem. Czułem strach czytając ten scenariusz, co zresztą bardzo mi się podobało. Jeśli chodzi o moją rolę, to zadałem sobie pytanie: „Dlaczego ja?”. Nie było tam niczego, co można by odnieść do mojej osoby, mojego świata. Ale Erikowi bardzo zależało na tym, żebym zagrał i to mnie ujęło. Są filmy, w których jestem nie do zastąpienia oraz takie, gdzie bardzo łatwo mnie zastąpić. Tutaj on mnie chciał, a to mi schlebiało. Zgodziłem się. Później, jak się lepiej poznaliśmy, tylko utwierdziłem się w chęci pracowania z nim.

W jaki sposób Pierre Richard stał się Cendrasem?

Przez całkiem długi czas byłem znany ze swoich długich włosów i brody. Zawsze, zarówno w życiu osobistym, jak i w kinie udawało mi się unikać konieczności ścięcia ich. Kiedy grałem w „Robinsonie Crusoe” nikt nie wymagał bym zgolił brodę. Gdy grałem w „Sans Famille”, czy „Essaye-moi” było podobnie. Przez długi czas wszyscy mi mówili, że tak jest dobrze, aż tu nagle człowiek mi mówi: „Uprzedzam cię, że nie możesz mieć brody, a włosy musisz ściąć”. Już długo nie widziałem siebie takiego. Zresztą jak zobaczyłem film, to przecież wiedziałem, że to ja, ale czułem się zakłopotany. Osoby, które znają mnie od trzydziestu lat mówimy mi: „Piętnaście minut zajęło mi zorientowanie się, że to ty”.

Jak układała się współpraca z Erikiem Barbierem?

Erik Barbier to wzorcowy przykład reżysera. To oczywiste. W dziesięć minut zorientowałem się, że to człowiek, który wie dokładnie, czego chce począwszy od ustawienia kamery, przez ustawienie scenografii po pracę z aktorami. To bardzo utalentowany reżyser. Byłem spokojny o końcowy efekt. Zaufałem mu. Moja rola była zaskakująca dla mnie, ale w efekcie właśnie to mnie w niej najbardziej bawiło. Nie chodziło jedynie o brodę, ale też o ubiór. Na przykład krawat! Myślę, że nie założyłem krawata od czterdziestu lat. Nawet na rozdanie Cezarów! A tu zobaczyłem siebie w trzyczęściowym garniturze z krawatem. Dobre to było. Co więcej, zagrałem z Yvanem Attalem i Clovisem Cornillakiem, którzy są niesamowitymi aktorami. To mój trzeci film z Clovisem. On stał się już moim dobrym kolegą. Poznałem Yvana, który także jest bardzo utalentowany.

A jednak Cendrasa spotykają problemy!

Zostałem troszkę poturbowany przez Clovisa, ale nie było to tak gwałtowne, jak policzek od Depardieu w filmie „Trzech ojców”. Cendras jest słaby, zdradza żonę, jest tchórzliwy. Ale pod koniec ma moment przypływu odwagi i ponieważ lubi bardzo Vincenta, pomaga mu. I to mi się bardzo podobało.

Więcej informacji

Ogólne

Czy wiesz, że?

  • Ciekawostki
  • Wpadki
  • Pressbooki
  • Powiązane
  • Ścieżka dźwiękowa

Fabuła

  • Opisy
  • Recenzje
  • Słowa kluczowe

Multimedia

Pozostałe

Proszę czekać…