Recenzja: Thx God 1
Niezaplanowane, mocno improwizowane, wypadkowa wspólnej przygody, a nie regulaminowa organizacja filmowego przedsięwzięcia. Brzmi jak kolejna produkcja, która potraktuje określenie „eksperyment” jako okoliczność łagodzącą i alibi na nieudany wybryk. Z Thx God jest inaczej – brak akademickiej higieny pracy niczym nie zaszkodził. To hipnotyzujący i nieokiełznany trip po świecie, ale nie turystyczny – a poważnie refleksyjny i kontestujący.
Thx God wymaga niecodziennej obecnie w kinie koncentracji, a każde mrugnięcie może skończyć się wyrzutami sumienia u widza. Propozycja konstrukcji obrazu w tak hiperaktywnym tempie to nie ścinki nienawiązujące ze sobą innej relacji, niż ilustracja do muzyki. Ten dokument stylizowany technicznie na teledysk, posiada narracje, tezę i szalenie sugestywnie podsuwa nam tropy (dosyć jednak szybko czytelne) obrazem – czyli tak jak kino by chciało w najbardziej uśmiechniętych snach. Koncept techno – drum and base kolażu jest zastosowany z kilku powodów – a najmniej dominującym jest efekciarstwo, czy całowanie się po muskułach swojego poczucia estetyki przez twórców. To przyspieszona podróż po świecie w celu pokazania jej różnorodności. Jednak nie dla celów turystycznych, czy z czystej ciekawości złożonej struktury cywilizacji. To różnorodność biedy, a kropką w każdym zdaniu o niej jest Bóg. Marsz głodnych w różnych kolorach skóry przeplatają się z marszami wiernych z różnych zakątków świata. Skrajna bieda często staje pod rękę ze skrajnym oddaniem Bogu – stąd poruszające krzyki bezzębnego, naznaczonego życiem mieszkańca ulicy, który jako jedna z wielu postaci w filmie powtarza wyznanie wiary. Thx God to nie Samsara mówiąca tylko o tym, że świat wyprzedził sam siebie i dawno sam skubie się po ogonie nadmiarem obrazu. To bardziej rozliczenie religii z jej działań i zadanie pytania o jej konsekwencje w świecie – a bardziej skutki
uboczne.
Twórcy nie w sposób kontrowersyjny, a tylko subiektywnym wyborem klisz z rzeczywistości jednej, ale pełnej różnych światów, udowadniają że tytuł ich filmu ma wydźwięk dosyć ironiczny. Dzięki Bogu za to że jest… ale w słowach ludzi, bo w czynach patrząc na głód i ubóstwo cywilizacji, go brak. To piekielnie ciekawa parafraza narracją wyłącznie obrazową zdania Voltaire: Gdyby Boga nie było, należałoby go wymyślić.
O figurze Boga pojawia się również refleksja twórców na poziomie jego zastosowania przez ludzkość. Jedni widzą w nim ratunek, drudzy ucieczkę od trudów życia codziennego, trzeci szansę na te następne – lepsze życie, a jeszcze inni (najintensywniejszy fragment dokumentu) figurę usprawiedliwiającą każdy czyn i popkulturowe hasełko do wygrawerowania sobie na łańcuchu. Synonimem wiary jest tutaj bez wątpienia cierpienie, a kolana człowieka pojawiającego się co tydzień w kościele mniej boleśnie się uginają, niż tego który walczy codziennie o życie. [SPOILER] Wszystko pięknie zamyka klamrą scena z Godzillą, która zniszczyła tylko jedno miasto. A Bóg? [SPOILER]
Rzadko w kinie zdarza się zobaczyć tak przejmujący dokument o bohaterze, który jest nieobecny. I ten brak jest chyba najbardziej dotkliwy. Doskonała muzyczno-wizualna impresja na temat religii w najróżniejszych językach. To trochę wyznanie wiary, że się ją utraciło.
Ocena: 7/10
film jest genialny. I muzyka Pinceta też. To tyle w tym temacie. Każdy powinien to obejrzeć i samemu ocenić. Widziałam ponad rok temu i chciałabym zobaczyć znowu.