Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

RECENZJA: The Rolling Stones Olé Olé Olé! 0

Dokumenty muzyczne muszą grać, a nie tylko o tym graniu gadać. Na tej płaszczyźnie The Rolling Stones Olé Olé Olé! to dokument pod wysokim napięciem. Z drugiej strony powiedzieć o fenomenie, że jest fenomenem to żaden fenomen. Jednak dokument wygrywa, bo nie jest wyłącznie wpatrzony w muzyków, a odwraca kamerę w stronę tłumu i nie tylko tego na koncercie, a tego poruszającego się po ulicach miast na trasie koncertowej zespołu.

The Rolling Stones to legenda, taniec Micka Jaggera to dar od niebios, a oni wszyscy razem są dowodem konserwacji sztuką i że podpisali pakt z muzyką – granie za nieśmiertelność… albo po prostu na nią zasłużyli. Kiedy dokument przypomina nam o tym nie jest zbyt rewolucyjnie, bo to wiemy. Chodzi tutaj o trasę koncertową z 2016 po Ameryce Południowej, gdzie na chwilę mamy zamiast dokumentu kino akcji i dramatyczną fabułę, a pojawia się ona wraz z organizacją koncertu na Kubie. Muzycy nigdy tam nie grali, a prócz trudności związanych z inną rzeczywistością jaka ma tam miejsce, pojawia się prezydent Obama, który chce odwiedzić i odnowić kontakty z Kubą po 80. latach milczenia ze strony Stanów Zjednoczonych. Termin zostaje przełożony… a do głosu dochodzi papież. Boska interwencja spowodowana jest dniem w jakim wypada koncert – Wielki piątek. Na szczęście dla zespołu i Kubańczyków, którzy pamiętają czasy jak za słuchanie The Rolling Stones na kasecie szło się do więzienia, wszystko kończy się wielkim sukcesem.

Dokument jest zrobiony inteligentnie, estetycznie, ale bez przesadnego rozsądku (który do takich bohaterów po prostu nie pasuje) Wyciąga język, z brawurą i spontanicznością, w odpowiednich partiach. Jest rytmiczny i dynamiczny, współgrający z ekipą, o której opowiada. Nie wchodzi im do pokoi hotelowych (chyba, że Keith Richard sam zaprasza i wygląda przez okno witany przez tłumy niczym papież w watykańskim oknie) czy nie zagląda do garderoby, chyba że chłopcy grają tam akustyczne przyśpiewki. Mimo charyzmy i poślubienia rock and rolla to nie jest wcale dokument samograj. Paul Dugdale ładnie prowadzi narrację, jednak lepiej, gdy wybrzmiewa muzyka niż sami bohaterowie, gdyż ich słowa nie są specjalnie odkrywcze (wyjątkiem jest piękna filozofia perkusji podana przez skromnego – jak to z perkusistami bywa – Wattsa) i zaczyna się chwilami taki nieprzyjemny wyścig – czy The Rolling Stones ratuje więcej pand i głodujących dzieci, niż Bono z U2. Jednak Dugdale prócz dbałości i oddania soczystości teamu rozgląda się też naokoło podczas trasy koncertowej i to wyróżnia ten dokument. Oczywiście, klamruje wszystko tematem zespołu, ale pokazuje lokalnych muzyków. Nie jest psychofanem The Rolling Stones, ale rytmiki i rumieńców świata, jego różnorodności. Jest ciekawy i zapatrzony w świat, a kamera jest niczym oczy dziecka.

Dlatego The Rolling Stones Olé Olé Olé! naprawdę doprowadza do czerwoności, bo nie jest tylko podróżą w świat zespołu i zdefiniowaniem na czym TAK naprawdę polega oddanie sztuce, ale też w inne kultury i ich specyfikę. To taka pieśń pochwalna dla siły i nadludzkiej energii idącej od muzyki w ogóle, a że jednym z głównych przedstawicieli i patronów jej są The Rolling Stones, to nikt nie ma co do tego wątpliwości.

Ocena: 7/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…