Produkcja, która zamiast tchnąć nowe życie w serię, raczej boleśnie uwydatnia jej zmęczenie materiału. 3
Jurassic World: Odrodzenie miał być nowym otwarciem dla kultowej franczyzy. Tytuł sugerował odświeżenie formuły, odważniejsze pomysły i powrót do korzeni, które przed laty przyniosły sukces pierwszemu Parkowi Jurajskiemu. Efekt? Produkcja, która zamiast tchnąć nowe życie w serię, raczej boleśnie uwydatnia jej zmęczenie materiału.

Już prolog filmu zwiastuje problemy, którego symbolami są Snickers i inne nachalne lokowania produktu od pierwszych minut przypominają, że obok dinozaurów na ekranie rządzi marketing. Niestety, fabularnie niewiele jest lepiej. Schematyczne budowanie drużyny, wprowadzenie postaci, które szybko stają się zbędnym balastem (szczególnie "druga ekipa" złożona z ojca i jego dwóch córek), oraz przewidywalny rozwój wydarzeń to elementy, które nie oferują nic, czego byśmy już nie widzieli.
Przedstawiciel bogatej firmy farmaceutycznej buduje drużynę mającą na celu zdobycie próbek trzech największych dinozaurów na świecie. Ekspedycja pod dowództwem postaci granej przez Scarlett Johansson wyrusza w tereny równikowe, aby spotkać się z wielkimi stworzeniami. Nasza drużyna natrafia po drodze na rodzinę, której łódź została zatopiona wskutek spotkania z morskimi dinozaurami. Jakiś czas później wszyscy oni trafiają na wyspę, gdzie muszą zmierzyć się z szokującymi nowinami, które do tej pory były ściśle tajne.

Najlepsze sceny? Ataki mozazaura, które dynamiczne, efektowne i momentami rzeczywiście robiące wrażenie. Sekwencje z tyranozaurem również mają potencjał wizualny, choć często toną w braku logiki inscenizacyjnej. Brakuje w nich spójności, bowiem raz jest głęboko, raz płytko, raz spektakularnie, raz kuriozalnie. Efekt? Widz szybko orientuje się, że napięcie jest wyłącznie iluzoryczne i tak naprawdę na ekranie widzimy to, co akurat pasuje reżyserowi do efektownej sceny.
Dinozaury, niegdyś symbol wizualnej perfekcji, dziś prezentują się przeciętnie. Projekt nowych "mutantozaurów" jest mało oryginalny, a miejscami wręcz odpychający. Dolores, mały dinozaur-maskotka, to kolejny dowód na próbę odtworzenia sukcesu "popkulturowych maskotek" znanych z innych franczyz. Oglądając Jurassic World: Odrodzenie od razu przypominają się porgi z nowej trylogii "Gwiezdnych wojen". Problem w tym, że w obu tych przypadkach brakuje temu wszystkiemu autentycznego uroku.

Scenariusz, choć momentami stara się zadawać pytania o etykę ingerencji w naturę i granice ludzkiej pychy, robi to powierzchownie. Wątki giną pod ciężarem efektów specjalnych i kolejnych scen akcji, które nie budują napięcia, a jedynie powielają znane chwyty. Nawet muzyka będąca zazwyczaj jednym z atutów serii, tym razem wypada blado, nie oferując nic poza poprawnym, ale wtórnym tłem dla wydarzeń na ekranie. Tak naprawdę największym plusem ścieżki muzycznej jest to, że można posłuchać w jednej - a jakże - głupawej scenie motywu z oryginalnego filmu.
Najnowsza odsłona Jurassic World to film, który obiecuje "odrodzenie", ale dostarcza jedynie bezpiecznej kalki tego, co już dobrze znamy. Brakuje świeżych pomysłów, wyrazistych postaci i prawdziwego ryzyka artystycznego. To kino, które zadowoli wyłącznie najbardziej wyrozumiałych fanów dinozaurów. Pozostałym pozostaje czekać na odważniejszą wizję lub - co w mojej opinii bardziej zasadne - pozwolić tej serii godnie odejść na emeryturę.
Szczerze? Odradzam. Do połowy filmu nic się nie dzieje, a jak już zaczyna to efekty CGI aż biją po oczach. Muzyka też nie robi żadnego wrażenia, a postaci bardzo mdłe.