To produkcja, która być może zyskałaby nieco więcej przychylności jako niezależny horror, ale podpinanie go pod znaną marke sprawia, że tylko rozczarowuje. 2
Po czteroletniej przerwie Netflix powrócił do swojego uniwersum grozy noszącego tytuł "Ulica strachu". W 2021 roku seria zaskoczyła świeżością, brawurą i szacunkiem do klasyki podgatunku horroru, czyli slashera. Tym razem jednak zamiast triumfalnego powrotu, dostałem coś, co nawet trudno nazwać filmem. Nawet, jak na standardy streamingu, gdzie co tydzień na platformę wpadają hurtowo nowe tytuły. Nie będę owijał w bawełnę - Ulica strachu: Królowa balu, czyli najnowsza odsłona serii, jest gniotem. Ale o tym później.

Jest to o tyle dziwne, że pierwsze minuty filmu w reżyserii Matta Palmera nie zwiastują aż takiej tragedii. Jest estetyka lat 80., neonowe światła, w tle lecą znane muzyczne klasyki - i to właściwie jedyne momenty, kiedy można było jeszcze mieć nadzieję. Potem niestety wszystko zaczyna się sypać, co finalnie prowadzi do tego, że ja jako widz, nie miałem absolutnie żadnej satysfakcji z obserwowania jakiejkolwiek konsekwentnie poprowadzonej śmierci. Jedyne co do zaoferowania mają twórcy to wyświechtane pomysły i kicz, i to nie ten uroczy, tylko ten bezsensowny.
Główna oś fabularna koncentruje się na balu szkolnym w 1988 roku, jednak wspomniany klimat lat 80. obecny w warstwie wizualnej i muzycznej nie wystarcza, aby uratować produkcję od nijakości. Największym problemem jest scenariusz pełen klisz, przewidywalnych zwrotów akcji i dialogów, które momentami trudno brać na poważnie. Zabrakło tu zarówno napięcia, jak i jakiejkolwiek narracyjnej spójności z poprzednimi częściami. Trudno też nawiązać emocjonalną więź z bohaterami. Protagonistka okazuje się postacią pozbawioną charyzmy, a reszta obsady pozostaje raczej tłem i nie dosyć, że niewiele wnosi do opowieści, to jeszcze równie niewiele po sobie zostawia. W zasadzie ciężko w tym filmie znaleźć chociażby jedną postac wartą uwagi.

Z punktu widzenia fana horroru, szczególnie podgatunku slashera, Ulica strachu: Królowa balu niestety również zawodzi. Brakuje tu porządnych sekwencji pościgów, zaskakujących zabójstw czy jakiejkolwiek atmosfery grozy. Sceny śmierci są monotonne, a całość sprawia wrażenie zrealizowanej bardziej mechanicznie niż z pasją do gatunku. Nie chce używać tego wyświechtanego już argumentu w kontekście produkcji Netflixa, ale film Matta Palmera naprawdę wali taniochą jakiegoś serialu zrealizowanego po kosztach.
To co może jednak rozczarować fanów jest brak jakiejkolwiek kontynuacji wątków znanych z trylogii. Nie ma Sarah Fier, nie ma mrocznej klątwy, nie ma ciągłości. W miejsce tego dostajemy opowieść, która mogłaby się wydarzyć gdziekolwiek i kiedykolwiek, po prostu wystarczyłoby zmienić nazwę miasteczka, aby całkowicie oderwać ją od "Ulicy Strachu". To sprawia, że Królowa balu wydaje się wykorzystywać znane logo jedynie jako marketingowy chwyt.

Jeśli miałbym jednak poszukać jakiegoś plusa, to na pewno byłaby to warstwa muzyczna. Ścieżka dźwiękowa z utworami Billy’ego Idola, Roxette czy Laury Branigan faktycznie buduje odpowiedni klimat i może wywołać uśmiech u miłośników epoki. Również stylizacja lat 80. - od kostiumów po oświetlenie - została oddana z pewnym smakiem, choć to zdecydowanie za mało, aby zrekompensować inne braki.
Ulica strachu: Królowa balu nie spełnia oczekiwań ani jako film grozy, ani jako część większego uniwersum. To produkcja, która być może zyskałaby nieco więcej przychylności jako niezależny horror, ale podpinanie go pod znaną marke sprawia, że tylko rozczarowuje.