Cóżeś Ty narobił Tim? 4
Tim Burton to bez wątpienia reżyser wybitny. To samo myślałem o jego filmach do czasu premiery Mrocznych cieni.
Przez lata twórczości, ekscentryczny reżyser, zdołał przyzwyczaić wszystkich do swojego zwariowanego stylu i specyficznego humoru. Za normę uważałem, zresztą nie tylko ja, nie schodzenie poniżej pewnego poziomu jakości produkcji.
Burton zawsze miał oryginalny pomysł i jeszcze oryginalniejszy sposób przedstawienia swojej wizji. Jego produkcje, albo bawiły, albo wprowadzały w dziwny, nieswój nastrój (kolokwialnie mówiąc: „WTF?”). Po seansie jednak okazywało się, że wszystkie przedstawione dziwactwa są bardzo twórczym spojrzeniem na filmową opowieść. Weźmy sobie na przykład Sok z żuka, który otworzył Burtonowi bramę do sławy. Z pozoru prosta koncepcja filmu o duchach staje się nagle niezwykle bogata, dzięki nietuzinkowym zagrywkom i stylizacji. Gdy pierwszy raz oglądałem Sok z żuka, świetnie się bawiłem, i nadal bawię, gdy do niego wracam, jednak gdy na ekranie pojawiła się scena, w której Adam i Barbara Maitland rozciągają sobie twarze, popadłem w konsternację. Z jednej strony uważałem ten pomysł za świetny, a z drugiej nie do końca byłem pewny, czy aby na pewno ta niepokojąca sekwencja powinna znaleźć się w filmie. Oczywiście dobre rzeczy z natury same się bronią i uznałem Tima Burtona za geniusza.
Przez następne lata mojej koegzystencji z jego produkcjami tylko utwierdzałem się w przekonaniu, że jest to jeden z najlepszych, jak nie najlepszy, reżyser świata. Jako potwierdzenie mojej teorii głównie powtarzałem, że nie zdarzył mu się żaden zły film. Owszem Burton popełnił pewną gafę kręcąc remake Planety małp, ale było to nic w porównaniu do jego poprzednich dokonań. Mając na uwadze nienajlepsze przygody z małpią historią Tim powrócił na właściwe tory i tworzył bardzo dobre obrazy. Po niesamowitym Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street reżyser zabrał się znów za remake. Tym razem wybór padł na, bardzo bliską jego twórczości, Alicję w Krainie Czarów. Mimo, że film zebrał całkiem niezłe noty, tak na prawdę, poza świetną charakteryzacją i scenografią, nie zostało przedstawione w nim nic nowego czy zaskakującego. Fabuła była prosta i ocierała się miejscami o nudę, a Mia Wasikowska w zbroi przypominała bardziej zniewieściałego chłopaczka, aniżeli waleczną młodą damę. Mimo wszystko, nie był to zły film i fani Burtona wybaczyli mu małe potknięcie.
Nikt jednak nie mógł się spodziewać katastrofy jaka nadeszła w tym roku. Gdy do kin wchodziły Mroczne cienie byłem gotów pobiec do kina i chłonąć z ekranu cokolwiek wymyślił reżyser. Dzięki Bogu nie udało mi się dotrzeć przed srebrny ekran i film obejrzałem sobie dopiero po wyjściu wydania DVD. Jakże obficie krwawiły mi oczy i serce podczas seansu; trudno opisać. Nawet we wspomnianej Planecie małp nie było tyle kretynizmu co w najnowszym „dziele” Burtona.
Mroczne cienie rozpoczynają się drobnym streszczeniem historii głównego bohatera, Barnabasa Collinsa (Johnny Depp), który w wyniku działań zakochanej w nim wiedźmy (Eva Green), zmienia się w wampira i zostaje przez nią uwięziony w metalowej trumnie. Po niemal dwóch stuleciach Barnabas oswobadza się i wraca do rodzinnej posiadłości. Oczywiście okazuje się, że jego ród przetrwał, jednakże boryka się z problemami finansowymi. Barnabas ustala sobie więc za zadanie przywrócić dawną chwałę rodzinie. Żeby było ciekawiej, a i tak nie jest, na scenie pojawia się powód wszystkich nieszczęść głównego bohatera – wiedźma Angelique. W ten sposób rozpoczyna się ponad godzinna męczarnia.
Jak nie trudno się domyślić komizm tego filmu będzie się głównie opierał na różnicy epok między pokręconą rodzinką, a głównym bohaterem. Trzeba przyznać, że Burton znalazł tu świetną wymówkę dla specyficznego sposobu gry Deppa, który role ekscentryków opanował do perfekcji. Barnabas ładnie akcentuje każdy swój ruch, akompaniując sobie wymowną mimiką, a reszta otoczenia wykrzywia twarze w przerysowanym zdziwieniu. Nie o aktorów się tu jednak rozchodzi, bo robili co mogli, by uratować tą produkcję. Największą pomyłką filmu jest montaż i scenariusz. Sceny urywają się niespodziewanie i akcja w ekspresowym tempie przeskakuje do następnego etapu fabuły. Fabuły, która jest niesamowicie nudna.
Uroczy melodramat z gotyckim klimatem i szczyptą absurdu. Czuć nieco telenowelowy rodowód filmu. Świetna Eva Green, dobry klimat i zdjęcia. Tim Burton jak dawni