Zwariowany zespół przyrodników filmowców pod kierownictwem egocentrycznego szefa wyrusza na poszukiwanie rzadkiego gatunku rekina. Opowieść o stosunkach panujących pomiędzy sławnym badaczem oceanów i jego synem. Nieporozumienia pomiędzy nimi rozpoczynają serię dzikich przygód.

Ekscentryczni, wzruszający i melancholijni

Reżyser ten zwykle wiele uwagi poświęca charakterom postaci i doborowi aktorów. Tak było i tym razem.

Steve Zissou, czyli tylko Bill Anderson dopuszczał wprawdzie myśl, że Steve’a Zissou mógłby zagrać inny aktor, ale od początku widział w tej roli Billa Murraya, z którym pracował już przy Rushmore i Genialnym planie. Bill ma niezwykłą zdolność przyciągania uwagi partnerów i publiczności – mówił Anderson. – Wydaje się, że niewiele robi, nie lubi używać mocnych środków wyrazu, a i tak przykuwa wzrok. Pomyślałem sobie, że mogłoby to być naprawdę interesujące, gdyby zagrał kogoś nie tylko pełnego wewnętrznej energii i poczucia humoru, ale kogoś, kto potrafi też być naprawdę wściekły, udręczony i kto ulega silnym emocjom. Mendel był zachwycony pomysłem obsadzenia Murraya. Zawsze miałem nadzieję, że Wes napisze coś specjalnie z myślą o Billu. Moim zdaniem, Bill potrafił nadać dialogom napisanym przez Wesa niepowtarzalny, wręcz naturalistyczny charakter. Było to bardzo trudne, a wydaje się, jakby przychodziło mu zupełnie bez wysiłku.

Scenariusz naprawdę zrobił na mnie wielkie wrażenie. Jest po prostu bardzo oryginalny, a to rzadko się dziś zdarza. Humor, wzruszenie, dialogi, akcja i wyrafinowane efekty specjalne zostały tu połączone doprawdy harmonijnie. W dodatku to największa pod względem rozmachu produkcja, w jakiej uczestniczyłem od czasu Pogromców duchów – mówił aktor. Murray dawno nie spędził tak długiego czasu bez bliższego kontaktu z rodziną. Główna część zdjęć powstała bowiem w słynnych studiach Cinecitta, w Rzymie. Czułem się jak samotny żeglarz na morzu i szczerze mówiąc, to nie było przyjemne; myślę jednak, że bardzo mi pomogło w budowaniu roli – wspominał. – Moim zdaniem, Zissou to człowiek, którego charakter pełen jest głębokich skaz; jego postępowaniem kierują gwałtowne pragnienia i dlatego jest ślepy na potrzeby otaczających go ludzi. Pod wieloma względami jest bardzo infantylny. Ale jednocześnie jest w jego osobowości coś, co przyciąga do niego innych i co pozwala mu odgrywać rolę przywódcy. Ma silne poczucie słuszności tego, co robi. Jest jak człowiek, który nieustannie walczy z falami. Ma przypływy i odpływy nastrojów, często robi z siebie głupca, ale nie zwraca na to zbytniej uwagi i nadal działa.

Trudne było ukazanie skomplikowanych relacji emocjonalnych łączących Zissou z jego załogą dziwaków. Pojawienie się Neda, być może jego syna, zmienia je, nadaje im nową jakość. Na planie panował podobny rodzaj wspólnoty, jak ta opisana w filmie – mówił Murray. – Nie określę tego jako „gorące” wzajemne stosunki. To był raczej rodzaj nieustannego żaru, świadomości, że złączeni na dobre i na złe, zdążamy do wspólnego celu.

Ned Plimpton, czyli w poszukiwaniu ojca Neda Plimptona, dżentelmena z Południa i aktywnego członka The Zissou Society, łączą z badaczem oceanów bardzo dziwne relacje. Otóż twierdzi on uparcie, że jest jego synem. Czy to prawda, czy tylko chce ogrzać się w cieple sławy rzekomego ojca? Motywy działania Neda są zagadkowe. W dodatku, z biegiem czasu obaj zaczynają rywalizować o względy ciężarnej reporterki. Obsadzenie w tej roli Owena Wilsona było kolejnym ryzykownym posunięciem Andersona. Wilson stworzył (także w jego filmach) galerię postaci, które z reguły miały zestaw dość rozpoznawalnych cech. Przeważnie byli to lekko cyniczni wieczni luzacy, nie traktujący świata zbyt serio. Ned jest inny – naiwny, dżentelmeński, delikatnie marzycielski. Owen stworzył zupełnie inną rolę, niż do tej pory. Na kilka miesięcy przed zdjęciami przyjechał do mnie, do Hotelu Eden. Tam. na dachu, odbywaliśmy intensywne próby i wtedy zrozumiałem, że Owen odnalazł oryginalny klucz do tej postaci. Zadziwił mnie zwłaszcza perfekcyjnym posługiwaniem się południowym akcentem i intonacją, co miało doskonałe uzasadnienie. Zerwał ze swym dotychczasowym wizerunkiem i stworzył zupełnie nową jakość – wspominał reżyser.

Zdaniem Wilsona, należało połączyć tu pewien „surrealistyczny element” i prawdziwe emocje. Dlatego mówił tak, jak przypuszczał, że mogli mówić południowcy w czasach wojny domowej. Albowiem chłopięca chęć przygody i podziw dla Zissou oraz staroświecka galanteria to najważniejsze, jego zdaniem, cechy osobowości Plimptona. A za tymi ekscentrycznymi cechami kryją się prawdziwe emocje.

Jane Winslett-Richardson, czyli fikcja zapowiada rzeczywistość Zbiegiem okoliczności Cate Blanchett, występująca w roli ciężarnej reporterki, rzeczywiście była w ciąży. Mendel wspominał: Początkowo obawialiśmy się, że trudy realizacji będą dla niej nie do zniesienia. Ale Cate przejawiała tyle determinacji i energii, że wszystko poszło naprawdę bardzo dobrze. Blanchett mówiła z kolei: To był czysty przypadek, który wszystkich, także mnie, zupełnie zaskoczył. Bardzo chciałam zagrać w filmie Wesa. Uważam, że połączenie filmu przygodowego z psychologiczną analizą postaci jest tu naprawdę oryginalne. Zabawne partie, niemal czysto komediowe, płynnie przechodzą w ton powagi. Myślę, że moja bohaterka jest na co dzień bardzo zdecydowana i postępuje z reguły w otwarty sposób. Ale jej stan psychofizyczny, związany z hormonalną burzą, jaka ma miejsce podczas ciąży, sprawia, że jest bardziej wrażliwa i skłonna do wahań. Na aktorce wielkie wrażenie wywarło też usytuowanie jej bohaterki między dwiema tak odmiennymi osobowościami, jak Plimpton i Zissou. Zissou jest dla niej bohaterem z dziecięcych lat – Wielkim Zissou – lecz zaczyna ona dostrzegać także bardzo wyraźnie jego skomplikowany charakter i wady. Nie jest gotowa, by zniszczyć wyidealizowany obraz jego osoby, jaki w sobie nosiła. Natomiast Ned ujmuje ją swoją nieprawdopodobną w dzisiejszych czasach niewinnością.

Anderson podsumowywał: Relacje pomiędzy Zissou a Jane są niezwykle istotne dla filmu. Myślę, że ta kobieta wyzwala w nim to, co najlepsze. A on ma na nią też bardzo mocny wpływ. Jestem przekonany, że Bill i Cate bardzo wiarygodnie oddali charakter tego niezwykłego związku.

Eleanor Zissou, czyli opanowanie i chłód Anderson rolę Eleanor Zissou pisał z myślą o Anjelice Huston (Honor Prizzich, Wiedźmy), która zachwyciła go podczas pracy nad „Genialnym klanem”. Jest absolutnie opanowana, emanuje z niej godność, pewność siebie i niezwykły urok. Tak, jak i z jej bohaterki, która jest przecież arystokratką – tłumaczył Anderson.

Anjelica po raz kolejny stworzyła postać matriarchalną, zupełnie jednak odmienną, niż w poprzednim filmie Wesa – mówił Mendel. – Jest to tym razem kobieta niezależna od nikogo. Na pozór nic jej nie krępuje, żadne uczucia. Anjelica umiała oddać ten stan ducha samym tylko wyrazistym spojrzeniem. Uwielbiam jej spokojny heroizm blisko finału filmu.

Swoboda i nieobliczalność Steve’a przyciąga Eleanor ku niemu, ale paradoksalnie te jego cechy bardzo utrudniają ich związek – komentowała aktorka. – Serce Eleanor na zawsze jednak należy do Steve’a i nic tego nie może zmienić. Myślę, że Wes stworzył jednocześnie film przygodowy i opowieść o tym, jak trudno nawiązać trwalsze międzyludzkie kontakty.

Twórczyni kostiumów Milena Canonero pomogła uzupełnić charakterystykę bohaterki, ubierając ją w eleganckie, błękitne ubrania i eksponując jej długie czarne włosy. Zespolenie realizmu i fantazji to jest to, co najbardziej uwielbiam w filmach Wesa – śmiała się aktorka. – Wyglądam tym razem jak połączenie eleganckiej kobiety biznesu i syreny.

Klaus Daimler, czyli Willem Dafoe śmieszny i groźny Inżynier Klaus Daimler to najwierniejszy z wiernych z zespołu Zissou, zazdrosny o względy swego szefa i rywalizujący z Nedem, który niespodziewanie zdobył sympatię Steve’a. Są tu wyraźne, potraktowane z ironią, freudowskie motywy – mówił Dafoe. – To bardzo zabawna, wręcz komiczna postać, ale ma w sobie też niepokojący mroczny wymiar, niepokojącą zajadłość. Wes stworzył bardzo wyrafinowaną formę komedii. Opowiada ona o naszych frustracjach, obsesjach, fantazjach i o cenie, jaką musimy za nie płacić. Daimler żyje w przekonaniu, że jest niezastąpiony, chociaż tak nie jest. Myślę, że każdy tak czasami myśli i może nas to czasem zaprowadzić zbyt daleko.

Początkowo zamiarem reżysera było obsadzenie w roli Daimlera Europejczyka. Ale po spotkaniu z Dafoe uznał, że jest on idealnym kandydatem. Nie pomylił się. Aktor, pamiętny z Plutonu czy Ostatniego kuszenia Chrystusa, flirtował już z groteskowymi środkami wyrazu (Spider-Man, Święci z Bostonu) , ale nigdy nie dostał tak dobrze napisanej komediowej roli. Według twórców filmu – ale i krytyki – przeszedł sam siebie.

Alistair Hennnessey, czyli drapieżnik w łodzi podwodnej To wielki konkurent Zissou, ciągle czyhający na jego potknięcia, mający do dyspozycji większe środki finansowe i większą łódź. W dodatku jest formalnie mężem Eleanor, co podsyca zazdrość i namiętności w tym trójkącie. Anderson obsadził w tej roli Jeffa Goldbluma, według niego, doskonałe połączenie ekscentryzmu i błyskotliwości. To nie jest prawdziwy, jednowymiarowy czarny charakter – tłumaczył aktor. – On naprawdę kocha ocean, ma duszę odkrywcy i jest przy tym opanowany pragnieniem odniesienia wielkiego sukcesu. Myślę – choć może to zabrzmi dziwnie – że choć potrafi być twardy i brutalny, to z Eleanor i Stevem łączy go, wbrew pozorom, silny emocjonalny związek.

Bill Ubel, czyli prawdziwy outsider Wybitny aktor charakterystyczny Bud Cort, współpracownik Roberta Altmana (Brewster McCloud) i Hala Ashby’ego (Harold i Maude), zagrał w filmie postać prawdziwego outsidera, ciężko pracującego człowieka (dbającego o finanse Zissou), z którego wszyscy kpią i który w dodatku... zostaje porwany. Wes przypomina mi tych odważnych amerykańskich reżyserów z lat 60. i 70., takich jak nie żyjący już niestety Hal Ashby, którzy wytyczali nowe horyzonty kina i podążali za swoją wizją bez względu na koszty – mówił aktor. – Gdy zapoznałem się z tekstem, wiedziałem już, że jest tam idealna rola dla Billa. O tym, jak wielkie możliwości ma Bill, przekonałem się już dawno. Razem przecież występowaliśmy w chicagowskiej trupie Second City i już wtedy byłem pewien, że ma on przed sobą wielką przyszłość.

Królestwo za łódź

Okręt podwodny „The Belafonte”, według koncepcji Andersona, miał mieć własną „osobowość”, stać się praktycznie jednym z bohaterów filmu. Reżyser miał dokładną jego wizję: powinien przypominać okręty z czasów II wojny światowej, mieć około 50 metrów długości i przywodzić na myśl słynny okręt Jeana-Jacquesa Cousteau „Calypso”. Nawiasem mówiąc, ten historyczny statek powoli niszczeje w doku w La Rochelle.

Po kilku miesiącach poszukiwań znaleziono stary, ponad pięćdziesięcioletni stawiacz min, w Capetown, w RPA. Przetransportowano go do Rzymu, dobudowano wieżyczki obserwacyjne i wiele urządzeń charakterystycznych dla jednostek oceanograficznych. Większość sekwencji we wnętrzu statku zrealizowano w starannie zrekonstruowanych dekoracjach w studiu, chociaż początkowo Anderson chciał je nakręcić w autentycznym wnętrzu. Jednak przesuwanie ścian z aluminium, konieczne, by ułatwić ruchy kamery, okazało się zbyt skomplikowane i czasochłonne. Poza tym, Anderson marzył o nakręceniu wstępnej sekwencji, pokazującej z góry krzątaninę wszystkich bohaterów. Mógł tego dokonać tylko za pomocą dekoracji lub technik komputerowych. Tego ostatniego rozwiązania jednak unikał.

Łódź zresztą naprawdę wypłynęła, z najważniejszymi członkami ekipy na pokładzie, ponieważ reżyser chciał nakręcić jeden z dokumentalnych filmów autorstwa ekipy Zissou. To doświadczenie nas połączyło i związało z naszym okrętem – śmiał się reżyser. – Tym bardziej, że wszyscy byliśmy bliscy choroby morskiej.

Z „The Belafonte” kontrastował okręt Hennessy’ego – supernowoczesny i superfukcjonalny. „Zagrał” go wypożyczony w tym celu nowoczesny okręt NATO – „The Elite”.

Włoscy specjaliści z Cinecittá zbudowali też bardzo stylowy batyskaf, odgrywający ważną rolę w rozwoju akcji.

Podwodny świat jak ze snu

Anderson i Baumbach w swoim scenariuszu powołali do życia fantastyczną faunę morską, mającą jedynie luźny związek z naprawdę istniejącymi gatunkami. W ich zamiarze miała ona przypominać ilustracje z książek dla dzieci: intensywnie kolorowe, dziwne i zachwycająco nierealnie. Żeby urzeczywistnić swą wizję, zwrócili się do Henry’ego Selicka, animatora, uważanego za błyskotliwego kontynuatora starej szkoły animacji, nie ufającego zbytnio komputerowym nowinkom, i wykorzystującego z reguły nowe techniki jako przydatne narzędzie, a nie cel sam w sobie.

Wes powiedział mi, że szuka kogoś, kto potrafi przedstawić podwodny świat i zaludniające go stworzenia jak krainę baśni – wspominał Selick. – Podjąłem się tego zadania i wkrótce okazało się, że wygląd poszczególnych stworzeń, jak małe żaby, czy kraby, Wes dokładnie sobie wyobraził, zwłaszcza pod względem kolorystyki. Ja miałem pomóc mu tylko przenieść jego pomysły na ekran, powiedzieć, co jest możliwe, a co nie, i rozwiązać szereg problemów technicznych. Niektóre stworzenia są owocem czystej igraszki wyobraźni, inne mają pierwowzory, jak Złota Barrakuda, którą można określić jako naszą wariację na temat wyglądu i zachowania tej słynnej ryby. Już we Włoszech stworzono dziesiątki miniaturowych modeli, które potem poddano żmudnemu procesowi animacji.

Powołano też do ekranowego życia wielkiego rekina, którego ściga Zissou i który być może jest wytworem jego wyobraźni. To był nasz Moby Dick – wspominał Selick. – Według mojej wiedzy, to największy model (ważył ponad 150 funtów), jaki kiedykolwiek animowano. Naprawdę spektakularna rzecz. Do jego zbudowania, jak i do innych modeli, użyto silikonu nowej generacji, zwanego „skórą smoka”, w sposób bardzo naturalny absorbującego światło. Naszym zadaniem było nieustanne balansowanie na granicy realności, co było trudne. Te stwory nie miały bowiem przypominać umownych zwierzaków z tradycyjnych filmów animowanych – podkreślał Selick.

Selicka wspomagał Jeremy Dawson, odpowiedzialny za efekty specjalne, oraz operator Robert D. Yeoman. Na czas pracy przy tym filmie zapomnieliśmy o większości dzisiejszych stereotypowych efektów specjalnych – tłumaczył Dawson. – Skoncentrowaliśmy się na stworzeniu niezwykłego i niezbyt realistycznego wyglądu wody, rzeźbionej przez świetlne odblaski. Nie miało to wiele wspólnego z realizmem. Chodziło o stworzenie intensywnej atmosfery niezwykłości. Temu też służyły nieco dziwaczne kostiumy ekipy Zissou, przypominające ubiory płetwonurków ze starych filmów. Wiele z nich szczegółowo obmyślili scenarzyści, część z pomysłów to dzieło odpowiedzialnej za kostiumy Mileny Canonero (Barry Lyndon, Pożegnanie z Afryką).

Podwodny świat wyobraźni

Anderson i Baumbach wspólnie doszli do wniosku, że nie będą w stanie przebić zachwycających, niezwykle realistycznych i technicznie olśniewających obrazów podwodnej fauny i flory, jakie można zobaczyć w filmach produkowanych na potrzeby telewizji. Nie to było zresztą ich zamiarem. Wybraliśmy inną drogę – wyznał reżyser. – Postanowiliśmy zdać się na naszą wyobraźnię. Naszym celem było przecież oddanie subiektywnego sposobu, w jaki Zissou postrzega ten świat.

Anderson zdecydował, że w miarę możliwości zrezygnuje z nowoczesnych komputerowych technik, by nawiązać do bogatej tradycji kina, zwłaszcza animowanego. Moim zamiarem było, by nasz film przypominał wytwór rzemiosła, a nie pozbawione indywidualności dzieło anonimowej rozwiniętej technologii. Reżyser pozyskał więc Henry’ego Selicka, nowatorskiego specjalistę od animacji, słynnego ze współpracy z Timem Burtonem (Miasteczko Halloween), który wniósł też wielki wkład do filmów Jakubek i brzoskwinia olbrzymka i Król Lew, i który wyreżyserował dziesiątki krótkometrażówek i filmów reklamowych oraz animację Małpiszon.

Mendel tak komentował artystyczne decyzje Andersona: To był niezwykle śmiały, żeby nie powiedzieć: wręcz bezczelny pomysł Wesa – nakręcić film o oceanografie, z kompletnie fałszywą, nie istniejącą wielką rybą, powstałymi w wyobraźni rafami koralowymi i całym podwodnym światem. Chociaż może nie powinno to dziwić. Wes tworzy na ekranie równoległe światy, przefiltrowane przez jego własną wrażliwość i wyobraźnię. Takie było przecież wielkie miasto we „Wspaniałym klanie”: kwintesencja Nowego Jorku, która przecież nie była Nowym Jorkiem.

Producent Scott Rudin zwracał uwagę na autotematyzm filmu, dodając, że reżyser łamie hollywoodzkie tabu, ostrzegające przed kręceniem filmów o kręceniu filmów – zwłaszcza kosztujących ponad 50 milionów dolarów, jak ten. Moim zdaniem, ten film może stać się dla Wesa tym, czym Noc amerykańska dla Truffauta, którego zresztą Wes podziwia – komentował Rudin.

Anderson był pełen obaw, czy nie spotka się z niezrozumieniem u szerszej publiczności. Postanowił być optymistą. Po prostu nie zmieniałem systemu pracy, jaki mam od czasów „Trzech facetów z Teksasu” i robiłem to, co uważałem za słuszne. Do tej pory mu się udawało. Anderson jest jednym z nielicznych szczęśliwców, którzy zachowali prawo do ostatecznego montażu swoich filmów.

Syntetazatory, orkiestra i Bowie

Wes Anderson jest znany ze swej pieczołowitości w przygotowywaniu ścieżki dźwiękowej swoich filmów. Do swego stałego współpracownika, Marka Mothersbaugha (niegdyś lidera zespołu Devo), zwrócił się już na wczesnym etapie pisania scenariusza. Było dla mnie jasne, że będziemy mieli do czynienia z o wiele bardziej skomplikowaną strukturą muzyczną, niż do tej pory – mówił kompozytor. W filmie miała znaleźć się muzyka tworzona przez nadwornego kompozytora Zissou, Vladimira Wolodarsky’ego, ilustrująca podwodne filmy z wypraw zespołu. Nie miałem wątpliwości, że chciałbym, żeby były to tanie syntezatorowe brzmienia rodem z lat 70., przypominające Casio. Potem rozrastają się one w potężne orkiestrowe aranżacje, co daje jednocześnie wrażenie komizmu i swoistej potęgi. Inspiracją dla kompozytora był m.in. pobyt na planie. Przypominało mi to występy z Devo. My też przywiązywaliśmy dużą wagę do kostiumów i wyglądu na scenie. To niejako narzucało kierunek.

Poproszono też aktora Seu Jorge (Miasto Boga), który jest wielką gwiazdą muzyczną w rodzimej Brazylii, by zaprezentował w swoim wykonaniu kilka utworów Davida Bowie, które Anderson chciał umieścić na soundtracku. Jorge przetłumaczył teksty na portugalski i przekształcił je w zaskakujące bossa-novy. Bowiemu tak się to spodobało, że bez problemu udzielił zgody na wykonanie swych piosenek za darmo.

Wysoki stopień ryzyka

Zdaniem producenta Barry’ego Mendla, Wes Anderson opuścił doskonale sobie znane terytorium melancholijnego komediodramatu i pozostając wierny tematom więzi rodzinnych, osamotnienia i poszukiwania miłości, zdecydował się wpisać je w strukturę widowiskowej opowieści przygodowej.

Anderson wyznał, że projekt ten wiąże się z jego wielkimi osobistymi fascynacjami, i że marzył o realizacji tego filmu już od czternastu lat.

Świat podwodnych głębin od dzieciństwa intrygował reżysera, który oglądał filmy i gromadził liczne informacje na ten temat. Wyobraził sobie m.in. postać człowieka obdarzonego silną, lecz dziwaczną osobowością, gromadzącego wokół siebie ludzi, tworzących rodzaj ekscentrycznej, żyjącej na morzu rodziny. Steve Zissou narodził się więc, gdy Anderson był jeszcze w college’u. Pojawił się w jego opowiadaniu, obok swojej żony, która była rzeczywistym mózgiem wszelkich podejmowanych przez Zissou przedsięwzięć. Postać ta przez lata zmieniała się, aż wreszcie przybrała ostateczny kształt w scenariuszu, nad którym Anderson pracował wraz ze swym przyjacielem, Noahem Baumbachem, scenarzystą (Kicking and Screaming) i cenionym autorem utworów humorystycznych, publikowanych między innymi na łamach „New Yorkera”. Dzień po dniu Anderson i Baumbach spotykali się w tej samej nowojorskiej restauracji i wzbogacali swą opowieść o coraz to nowe detale. W rezultacie tekst przeobraził się w opowieść o grupie marzycieli o bardzo zróżnicowanych charakterach.

Zissou to człowiek, który ma niezwykłą zdolność przyciągania do siebie ludzi, których zaraża wiarą w swoje przedsięwzięcia – tłumaczy reżyser. – Poznajemy go w momencie, gdy ma poczucie, że dokonał już najważniejszych rzeczy, które miał w planie. Był też parokrotnie żonaty. Dziś ma wrażenie, że jego życie i los wymykają mu się z rąk. Chce odzyskać szacunek zespołu i szacunek dla samego siebie. Spotyka człowieka, który twierdzi, że jest jego synem, i to każe mu powrócić do pytań, których długo unikał. Będą mu one towarzyszyć przez całą podróż, podjętą w celu poszukiwania morskiego stworzenia, które być może wcale nie istnieje. Ów cel przywodzi oczywiście na myśl klasyczny motyw amerykańskiej literatury i kultury – pościgu, a zarazem próby poszukiwania samego siebie – czyli „Moby Dicka” Hermanna Melville’a oraz kapitana Ahaba.

Mendel był zachwycony scenariuszem, który jego zdaniem przypominał właściwie gotową powieść. Wes ma niezwykłą zdolność powoływania do życia wymyślonego świata, który jest absolutnie wiarygodny. Potrafi zawrzeć swoje refleksje i charakterystykę postaci w cudownie naturalnym, a jednocześnie bardzo dalekim od potoczności dialogu: zabawnym i zmuszającym do myślenia. Scenariusz opowiadał o dążeniu Zissou do zaakceptowania siebie w roli ojca. A zarazem sugerował, że podwodny świat – tajemniczy i magiczny – widzimy właśnie oczami marzyciela Zissou. Ten świat go wciąga, niemal hipnotyzuje. Jest on nim tak zafascynowany, że oddziela go to od świata realnego – wyjaśnia reżyser.

Więcej informacji

Proszę czekać…