Kiedy Chewie poznał Hana... 5
Na możliwość obejrzenia kontynuacji przygód Rey i Kylo Rena przyjdzie nam poczekać jeszcze kilkanaście miesięcy. W tym roku Lucasfilm oraz Walt Disney przygotowali dla fanów gwiezdnego uniwersum kolejny spin-off. Tym razem jest to historia młodzieńczych lat jednego z najbardziej znanych bohaterów w historii kina – Hana Solo.
Tytułowy bohater filmu Han Solo: Gwiezdne wojny – Historie w pewnym momencie swojego życia dołącza do grupy przestępczej, która ma zadanie wykraść cenny surowiec potrzebny do toczenia gwiezdnych wojen. W trakcie niebezpiecznej misji przeżyje wiele przygód, spotka miłość sprzed lat, zaprzyjaźni się z pewną kudłatą postacią i po raz pierwszy będzie miał okazję wejść na pokład legendarnego Sokoła Millenium.
Najnowsza produkcja należąca do uniwersum "Gwiezdnych wojen" to prosta historia próbująca czerpać wszystko co najlepsze z Kina Nowej Przygody. Niestety twórcom nie do końca się to udaje. Chcą oni rozszerzyć ten świat o miejsca i wydarzenia, których do tej pory nie mieliśmy okazji zobaczyć, ale robią to bez finezji i odpowiedniej dawki polotu. Film jest nie najlepiej zmontowany, sceny są bardzo dynamiczne i momentami na ekranie mało widać. Wydawać by się mogło, że fabuła mknie do przodu, a akcja nie zwalnia tempa. Niektóre rzeczy są jednak zbędne, a całość jest najzwyczajniej w świecie za długa. Można poczuć wręcz znużenie.
Od samego świata przedstawionego na ekranie, zdecydowanie lepiej radzą sobie aktorzy… z jednym dużym wyjątkiem. Tym wyjątkiem jest oczywiście Alden Ehrenreich. Pod żadnym pozorem nie skreślałem jego angażu do kultowej roli Hana Solo. Podszedłem do sprawy zdroworozsądkowo i dałem mu szansę. Po seansie już wiem, że brakuje mu odpowiedniej charyzmy, aby udźwignąć tę rolę. Potrzebowałem dobrych dwudziestu minut, aby przyzwyczaić się do postaci, którą gra, a na końcu i tak nie wiedziałem czy grał serio czy może parodiował Forda. Brakło mu luzu, zadziorności i braku okiełznania, które cechowały Hana Solo Harrisona Forda. Bez tych elementów niestety nie udało mu się stworzyć odpowiedniej ekranowej chemii z Matką Smoków, czyli Emilią Clarke. Ta dwójka nie będzie raczej kandydowała do miana najgorętszej ekranowej pary 2018 roku.
Zdecydowanie lepiej wypadają postacie drugiego planu. Donald Glover w roli Lando Calrissiana jest świetny – od razu można we współczesnej wersji poczuć oryginał sprzed lat. Pewność siebie, gustowność i szyk, sposób bycia oraz obcowanie z innymi osobami. Glover spisał się świetnie. Podobnie zresztą, jak Woody Harrelson – facet robi to co wychodzi mu najlepiej. Gra po prostu siebie i jest w tym doskonały. Całkiem dobrze w roli czarnego charakteru sprawdza się też Paul Bettany. Prawdziwym królem jest jednak Chewbacca, który dosłownie kradnie każdą scenę.
Kobiety powinny natomiast odbyć poważną rozmowę ze scenarzystami. Postać grana przez wspomnianą wyżej Clarke jest nieciekawa, żeby nie powiedzieć pretekstowa. Od początku do końca wiadomo po co Qi’ra znalazła się w tym filmie. Ma być zapchajdziurą i elementem wątku romantycznego. Niczym więcej. Rozczarowaniem jest także bohaterka, w którą wciela się Thandie Newton. Nie będę rozwijał wątku tej postaci, ponieważ nie chcę Wam zdradzać szczegółów, ale napiszę tylko tajemniczo – Walt Disney zrobił to ponownie!
Najgorsze jest jednak to, w jaki sposób potraktowano droida, który w filmie Han Solo: Gwiezdne wojny – Historie miał być właśnie… kobietą (głosu użycza Phoebe Waller-Bridge). W poprzednich produkcjach Disneya otrzymywaliśmy droida, który znakomicie spełniał swoje zadanie. W tym przypadku twórcy postanowili z robota zrobić zabawkę do przemycenia ideologicznych frazesów. Walka o wolność droidów, równouprawnienie czy nawet zakomunikowanie, że seks pomiędzy robotem, a człowiekiem jest możliwy. Niektórzy uważają, że wszystkie te elementy zostały podane w humorystyczny sposób i miały one pełnić właśnie taką funkcję.. Dla mnie było wręcz odwrotnie i traktuję to, jako coś strasznie nachalnego.
Ze wszystkich dotychczasowych filmów Walta Disneya w tym uniwersum, Han Solo: Gwiezdne wojny – Historie jest zdecydowanie najmniej kolorowy. Nie traktuję tego jednak jako zarzut. Zdjęcia są ponure, zahaczające niekiedy o mroczność przez co nadają fajnego brudu i klimatu. Jest to jedna z niewielu świeżych rzeczy, które film Rona Howarda wprowadza do kinowego uniwersum.
Akurat wygląd filmów "Star Wars" od Disneya zawsze był zadowalający. Efekty specjalne oraz praktyczne robią wrażenie. Twórcy po raz kolejny nie poszli na łatwiznę i czuć, że w wielu przypadkach – mówię tutaj przede wszystkim o postaciach i kosmitach – mamy do czynienia z prawdziwą charakteryzacją i efektami praktycznymi.
W ostatecznym rozrachunku uważam film o Hanie Solo za najsłabszy ze wszystkich dotychczasowych produkcji od Walta Disneya. Poprzednie widowiska osadzone w tym uniwersum były jakieś. Budziły większe lub mniejsze kontrowersje. W tym przypadku obcujemy z filmem tak naprawdę niepotrzebnym. Ciężko emocjonować się losami postaci, którym wiemy, że i tak nic nie grozi. Poprawnie zrealizowane rzemiosło rozrywkowe współczesnego Hollywood. I nic więcej.
Jak ogłosili ten film to miałem jedno wielkie "meh" a do tego ta ciągła drama wokół filmu; ale poszedłem z otwartym umysłem. Obejrzałem i… jestem zachwycony! Oczekiwałem dużo akcji, humoru i to dostałem. Fajne twisty fabularne, ładnie nakręcony, super wykreowany świat i jego róznorodność, wgniata w fotel od początku do końca. Jak dla mnie dużo, dużo, dużo lepszy niż "Ostatni Jedi". Kolejne Historie, które im wyszły – to teraz Obiwana poproszę :-)