Światło między oceanami błyszczy delikatnie, ale szybko gaśnie przez artystyczny zamysł podniosłej atmosfery. Zmarnowany potencjał zatonął w pięknych kadrach i banalnej historii. 4
Blask latarni wskazuje drogę. Jest przewodnikiem po trudnych wodach i nadzieją na rychły powrót na ląd. Tym razem jednak latarnik nie podołał swojej pracy, światło zgasło, a Derek Cianfrance stworzył przewidywalny melodramat, owiany mrokiem nudy i banalnych rozwiązań. Światło między oceanami to długie ekspozycje, nachalne zbliżenia i celebracja krajobrazów natury.
Od samego początku wiemy, że Tom Sherbourne (Michael Fassbender) jest zamkniętym w sobie mężczyzną z bolesną tajemnicą przeszłości. Udział w działaniach wojennych na dobre zabrał mu radość życia, która teraz ogranicza się do prostych obowiązków. Idealny kandydat na latarnika. Przybysz znikąd zachwyca młodziutką Isabelę (Alicia Vikander), która pragnie wprowadzić nieco światła do jego świata. Bohaterowie zakochują się w sobie, a z ekranu rozbrzmiewają słowa listów odczytywanych przy zachodzie słońca. Dobrze skonstruowaną sielankę musi przerwać burza, a wizualne przedstawienie czarnych chmur, które zawisły nad beztroskim życiem kochanków, uderza sztucznością i banalnością ilustracji. Zresztą to zdjęcia natury i oceanu stanowią największy atut opowieści, są przerywnikiem w fabule, kontemplacją piękna i intrygującym ozdobnikiem.
Niestety film Cianfrance'a wydaje się artystyczną kalkulacją. Wysublimowane kadry i wyjątkowe dopieszczenie aktorskich twarzy nie potrafią zaangażować w dramat bohaterów. Tom i Isabel do pełni szczęścia potrzebują tylko potomka. Niestety dwie ciąże kończą się niepomyślnym rozwiązaniem, stąd pojawienie się u brzegów wyspy łódki z niemowlakiem, zdaje się być zrządzeniem losy. Mała Lucy (cudowna Florence Clery!) zyskuje nową rodzinę, która z czasem będzie musiała stawić sobie pytania o rolę rodzica, siłę matczynej miłości oraz zasadność życia w kłamstwie. Dziecko ma biologiczną matkę, która nigdy nie straciła nadziei na odzyskanie córki. Ich losy znajdują się w rękach państwa Sherbourne.
Światło między oceanami miało w sobie potencjał, choćby w aktorskim składzie, ale scenariuszowe mielizny nie pozwalają im rozwinąć skrzydeł. Fassbender bierze na swe barki krzyż i ze smutnymi oczami zamglonymi łzami nosi cierpienia tego małego świata. Podczas gdy Vikander balansuje na granicy słodkiej naiwności i głupoty. Prostoduszna Isabel jest niezwykle dziewczęca, ale jej działania ocierają się o absurd efektownej inscenizacji (choćby podczas przedzierania się w burzy z domu do latarni). Cała nadzieja tkwiła w fenomenalnej od dłuższego czasu Rachel Weisz, która przybiera tutaj maskę wspaniałomyślnej i wyrozumiałej pani z miasta. Jednak bohaterowie zasadzają się na kilku wyrazistych cechach, stają się przez to papierowi i trudno wczuć się w ich dramat.
Reżyser Blue Valentine nieumiejętnie buduje nastrój. Muzyka Alexandra Desplata nie czaruje. Czasami aż prosi się, aby użyć jej więcej, podbić atmosferę. Często zapada cisza i o ile można to uznać za stosowne zagranie, w tym przypadku zupełnie się nie sprawdza. Nagłe zawieszenie dźwięku powinno wzbudzać niepokój, zastanowienie, irytację, a u Cianfrance'a nic się nie wydarza. Słowa zyskują nachalne wizualne dopełnienie, a niektóre ujęcia wydają się zbędne. Światło między oceanami błyszczy delikatnie, ale szybko gaśnie przez artystyczny zamysł podniosłej atmosfery. Zmarnowany potencjał zatonął w pięknych kadrach i banalnej historii.
Świetny, głęboki. A jednak dobro może zwyciężać. Podobał mi się wątek: czego mężczyzna swoją miłością może nauczyć kobietę… polecam!