Rok 1993, Somalia. Elitarny oddział amerykańskiej armii ma za zadanie pojmać lokalnego przywódcę somalijskich partyzantów. Z założenia prosta i szybka operacja przeradza się w długą, uliczną walkę z przeważającym liczebnie wrogiem, który całkowicie kontrolując miasto wydaje się być niepokonanym.

„Generał”

Członkowie obsady, choć często zmęczeni długą pracą, przedłużającą się rozłąką z rodzinami, koniecznością pracy w pyle i w trudnych warunkach, byli pod wrażeniem perfekcjonizmu i profesjonalizmu ich „generała”, Ridley’a Scotta.

Reżyser zdawał się wprowadzać spokój wszędzie tam, gdzie przebywał (Oko w środku tajfunu, jak to określił Tom Sizemore). Scott był wszędzie tam, gdzie wymagana była jego obecność. Z nieodłącznym cygarem, i właściwym sobie poczuciem humoru, Scott był lubiany przez całą ekipę. I to raczej ze względu na jego zaangażowanie w projekt, a nie z powodu sławy, która tam, w surowych warunkach planu filmowego, nie była wiele warta.

Czasami, pracując nad skomplikowanymi ujęciami, wymagającymi użycia wielu kamer, Scott pracował przy użyciu „ridleyogramów,” olbrzymich tablic, na których dokładnie rozrysowywał całe ujęcie, zmieniając i uzupełniając szczegóły, dopracowując je do najdrobniejszych elementów, Jego szkice były później niezwykle pomocne w przekazywaniu wizji aktorom i ekipie filmowej.

- Ridley to wizualny geniusz – mówi Josh Hartnett. – Rysuje przepiękne sceny, a kiedy ogląda się je potem już nakręcone, zdjęcia niemal nie różnią się od jego rysunków. Całkowicie pochłania go projekt, nad którym pracuje, a o filmowaniu wie po prostu wszystko.

Mówi Ewan McGregor – Nie pamiętam, bym pracował z reżyserem, który tak jak on wie czego chce i czego potrzebuje. Nie widziałem, by się nad czymś zastanawiał, ujęcia kręci tak, by łatwo się je potem montowało, co oszczędza wiele czasu. Jest niesłychanie precyzyjny i punktualny i naprawdę wydaje mi się, że film, który dzięki niemu obejrzycie, da wam jasne pojęcie o tym, jak naprawdę wyglądała ta walka w Mogadiszu.

- Nie znam żadnej innej osoby, która potrafiłaby z takim spokojem pracować żyjąc w takim stresie – mówi Eric Bana. – Nie wiem, jakie pigułki bierze Ridley, czy jakie ćwiczenia uprawia, ale zawsze był najbardziej spokojną osobą na całym planie. Przebywanie w towarzystwie tego wizjonera i artysty to niesamowite przeżycie.

- Ridley posiada nadzwyczajny dar wizualizacji tego, o czym myśli – potwierdza Jason Isaacs. – Pamiętam, kiedy przyszedł na plan po raz pierwszy, powiedział: Jadąc tu narysowałem parę szkiców, żebyście zobaczyli co będzie w tej scenie. Pomyślałem: Cholera, narysował TO jadąc samochodem? Czy mogę sobie zabrać jedno do domu? Ridley nie okazuje najmniejszych wątpliwości w sprawach ustawienia kamer, doskonale wie, co w którym momencie trzeba zrobić. Wydaje się, że przychodzi mu to bez najmniejszego trudu.

3 października 1993: zadanie

Zadanie mogłoby się wydawać stosunkowo proste, oczywiście jeśli cokolwiek, dziejącego się na wojnie, można określić tym terminem. Misja polegała na szybkim opanowaniu budynku w centrum Mogadiszu, a następnie na pojmaniu dwóch zastępców i innych ważnych członków bandy brutalnego watażki Mohameda Farraha Aidida, przywódcy klanu Habr Gidr, zdecydowanego utrzymać swoją władzę nad popadającym w anarchię krajem, nawet za cenę morzenia głodem i zabijania swych współbraci. Żołnierze amerykańscy przebywali w Somalii w ramach międzynarodowych sił pokojowych, działających pod egidą ONZ. Ich zadaniem było zapewnienie pokoju i zapobieżenie masowemu głodowi, który zagrażał ludności, zamieszkującej to wschodnioafrykańskie państwo. Do chwili przybycia sił pokojowych w Somalii zginęło ponad 300 000 ludzi – część umarła z głodu, część zginęła, ponieważ lokalni kacykowie, tacy jak Aidid, gromadzili żywność dostarczaną przez ONZ i zabijali Somalijczyków, próbujących zbierać paczki z żywnością. Na wysiłki żołnierzy z misji międzynarodowej, klan Habr Gidr odpowiedział wciągnięciem w zasadzkę 24 żołnierzy pakistańskich, służących w kontyngencie pokojowym. Znaleziono ich martwych i dosłownie wypatroszonych.

Dowództwo sił amerykańskich miało nadzieję, że pozbawienie Aidida jego dwóch zastępców osłabi jego pozycję, a jego wpływy ulegną stopniowemu zmniejszeniu. W celu realizacji tego planu, pod dowództwem generała Williama F. Garrisona opracowano misję, która miała na celu schwytanie przywódców klanu, zebranych w domu, w pobliżu hotelu Olympic, mieszczącego się na przedmieściach Mogadiszu, w pobliżu drogi Hawlwadig. Założenia misji mówiły o 75 rangersach, zgrupowanych w 4 śmigłowcach, którzy dokonają desantu powietrznego, opuszczając się po linach na wyznaczony cel. Ich zadanie miało polegać na ochronie około 40 żołnierzy jednostki specjalnej Delta, którzy mieli opanować budynek, pojmać wyznaczonych ludzi, a następnie doprowadzić ich do konwoju, liczącego dwanaście samochodów terenowych marki Hummer. Konwój miał nadjechać drogą Hawlwadig i zabrać jeńców do bazy amerykańskiej, mieszczącej się mniej więcej 3 mile poza miastem, w pobliżu wybrzeża Oceanu Indyjskiego.

Początek misji wyznaczono na godzinę 15:42, miała trwać od 45 do 60 minut. Noktowizjery i wyposażenie specjalne pozostawiono w bazie, nie sądzono, że sprzęt tego rodzaju może okazać się przydatny. Misja przybrała jednak nieoczekiwany obrót, gdy zestrzelono najpierw śmigłowiec Black Hawk Super Six One, a 20 minut później Super Six Four. Misja szturmowa zamieniła się w ratunkową. Miasto przypominało gniazdo wściekłych os, żołnierze znajdujący się na ziemi znaleźli się pod ciężkim ostrzałem dobrze uzbrojonych cywilnych Somalijczyków. Bitwa, jaka wywiązała się w rezultacie zestrzelenia śmigłowców, trwała przez całą noc i ranek dnia następnego, w jej wyniku zginęło 18 Amerykanów, a 73 odniosło rany. Straty Somalijczyków, zaciekle atakujących pozycje Amerykanów, uważanych przez nich za wrogów i najeźdźców, nie są dokładnie znane, lecz musiały być olbrzymie.

8 marca 2001: Nowe zadanie

8/3/01: Pierwszy dzień zdjęć do filmu "Helikopter w ogniu" w Kenitrze w Maroku. Film oparty jest na cieszącej się uznaniem książce Marka Bowdena, która niezwykle szczegółowo opisuje bitwę o Mogadiszu. Producent, Jerry Bruckheimer, wiedział, że spoczywa na nim zadanie przeniesienia tej książki na ekran od chwili, gdy przeczytał ją jeszcze jako odbitkę, przed ukazaniem się jej na rynku. Osobą, która zwróciła uwagę Bruckheimera na książkę, był producent wykonawczy Simon West.

- Przeczytałem książkę jeszcze zanim ukazała się w księgarniach, i zakochałem się w niej – mówi Bruckheimer. – Zawsze lubiłem tworzyć opowieści, w których mowa o braterstwie wśród ludzi, chronieniu czyjegoś życia nawet za cenę własnego. A tak się właśnie dzieje w przypadku rangersów, członków Delta Force i pilotów. Dla nich od własnego życia ważniejsze jest, by ich kumpel wrócił cało do domu. To prawdziwy heroizm, doskonały temat na świetny film.

Mark Bowden, dziennikarz znany z pracy w The Philadelphia Inquirer, zaczął pracować nad opowieścią o walce w Mogadiszu mniej więcej w dwa i pół roku po jej rozstrzygnięciu, gdy zaczynała już przestawać interesować dziennikarzy, którzy postrzegali ją jako militarną klęskę, jako wczesne niepowodzenie polityki zagranicznej administracji prezydenta Billa Clintona. Bowdena zaintrygowało bogactwo szczegółów, w jakie obfitowała potyczka, a także jej rezultaty. Kim byli ludzie, wyruszający na zadanie? Co czuli? Po dokonaniu pewnego wstępnego rozeznania, walka stała się bliższa dziennikarzowi za sprawą Jima Smitha, ojca kaprala Jamiego Smitha, rangera, który poległ podczas tej walki. Ojciec zabitego żołnierza zaprosił dziennikarza na ceremonię nadania budynkowi imienia jego syna. Bowden spotkał tam 12 rangersów, którzy walczyli w Mogadiszu wraz z Jamiem. Wszyscy zgodzili się na wywiad. Tak wyglądał początek wieloletnich badań, licznych wywiadów i niebezpiecznej podróży do Somalii, którą dziennikarz odbył latem 1997 roku. Książka, będąca rezultatem tej pracy, zatytułowana "Black Hawk Down: A Story of Modern War", została opublikowana w 1999. Przyniosła autorowi powszechne uznanie za sposób podejścia do szczegółów, bezstronność relacji i wierność faktom.

W zakończeniu swej książki Bowden pisze – Nie ma znaczenia, jak bardzo krytycznie historia oceni decyzje polityczne, które były przyczyną tej walki. Nic nie zdoła pomniejszyć stopnia profesjonalizmu, ani poświęcenia żołnierzy sił specjalnych i rangersów, walczących tamtego dnia.

To właśnie takie podejście do całej sprawy zaintrygowało Bruckheimera. - Mark Bowden dokonał niewiarygodnej pracy – zauważa producent - zajrzał w głąb tych młodych ludzi, opisał ich przejścia. Dziś media rywalizują ze sobą na niespotykanym wcześniej poziomie, wydarzenia zmieniające życia przetaczają się przed naszymi oczami w piętnastosekundowych urywkach newsów. O tej bitwie szybko zapomniano. Mam nadzieję, że ten film będzie hołdem złożonym młodym ludziom, którzy tamtego dnia oddali swe życia.

Zadanie przeniesienia książki Bowdena na ekran, Bruckheimer powierzył Ridley’owi Scottowi, jednemu z najbardziej cenionych wizjonerów filmu, człowiekowi, którego dokonania zmieniły i wywarły olbrzymi wpływ na współczesne kino.

Bruckheimer już od dawna współpracował z bratem Ridley’a, Tonym Scottem, który wyreżyserował pięć z przebojów wyprodukowanych przez niego: Top Gun, Gliniarz z Beverly Hills II, Szybki jak błyskawica, Karmazynowy Przypływ i Wróg publiczny. Bruckheimer nie miał jednak wcześniej okazji współpracować z Ridley’em Scottem, którego zresztą uważa za „jednego z największych żyjących reżyserów. To światowej sławy artysta. Jego filmy żyją własnym życiem”.

Mówi Ridley Scott – Jerry’ego Bruckheimera znam od lat, lecz po raz ostatni pracowaliśmy razem jakieś 30 lat temu, gdy w San Francisco reżyserowałem reklamówkę, a Jerry był producentem w agencji reklamowej. Kiedy skończyliśmy, jechaliśmy razem do hotelu, a Jerry powiedział, że to było jego ostatnie zadanie. Zapytałem go, czym zamierza się teraz zająć i usłyszałem, że chce produkować filmy. - Powiedziałem – „Tak? Super!” – przypomina sobie ze śmiechem Scott. – przez te wszystkie lata rozmawialiśmy parę razy nad zrobieniem czegoś we dwójkę. A potem skontaktował się ze mną w sprawie projektu, który miał mi się spodobać. Projekt nazywał się "Helikopter w ogniu".

Ridley Scott doskonale pamięta swoją reakcję na wydarzenia w Mogadiszu. – W tym czasie byłem w Londynie, pamiętam, że oglądałem wiadomości BBC, widziałem dwa bardzo poranione ciała. Wtedy zrozumiałem, „Boże, to amerykańscy żołnierze”. Już wtedy spędziłem jakieś 20 lat w USA i wiedziałem dość dobrze, jak Amerykanie reagują na takie rzeczy. Wiedziałem, że gdy obejrzą te zdjęcia na ekranach swoich telewizorów, dla wielu będzie to olbrzymi szok.

Scott nie był zaskoczony, gdy wiadomości o bitwie i jej reperkusjach zaczęły szybko znikać z programów informacyjnych. – Ci z nas, którzy żyją w chronionych społecznościach, zapominają o tym, jakie mają szczęście, że się w nich urodzili. Oglądanie wydarzeń, takich jak tamto w Mogadiszu, sprawia, że zaczynają pojmować jak wygląda życie w krajach trzeciego świata. Członkowie takich społeczeństw są, niestety, dość izolacjonistyczni, nie chcą oglądać tego rodzaju rzeczy, wolą wyłączyć telewizor. Wydaje mi się, że kiedy ktoś pochodzi z takiego społeczeństwa – a Amerykanie z pewnością są takim bogatym społeczeństwem – lubi wytwarzać wokół siebie strefę ciepełka i komfortu.

- Dominowało wtedy pytanie – kontynuuje Scott – czy warto jest wysyłać Amerykanów, by walczyli w jakimś kraju, którego 90 procent Amerykanów nawet nie potrafi wskazać na mapie. Osobiście wydaje mi się jednak, że wydarzenia ostatniego roku dowiodły, że trzeba to robić. Jeśli się tego nie zrobi, stanie się coś złego. Nawet, jeśli chwilowo coś nie dotyczy Amerykanów, nie zawsze tak będzie, w końcu obróci się to przeciwko nim.

Po przeczytaniu książki Marka Bowdena, Ridley Scott natychmiast zaczął się zastanawiać nad jej sfilmowaniem. Wcześniej, w Gladiatorze, odtworzył walki z czasów starożytności, a w filmie Helikopter w ogniu zobaczył możliwość opowiedzenia nie poddającej się działaniu czasu historii walki grupki ludzi. Choć filmów wojennych nakręcono tysiące, jedynie bardzo nieliczne spośród nich starały się oddać w szczegółach zaledwie jedną bitwę, a nie całe konflikty. W filmie "Helikopter w ogniu", Scott próbował oddać prawdziwy, wierny faktom obraz wojny, wraz z wszystkim tym, co jej towarzyszy: grozą, strachem, wydarzeniami ściskającymi serce, a także – czasami – prawdziwym heroizmem.

Tak jak w książce, Scott chciał opowiedzieć historię o walce, wyeliminować wszelkie wydarzenia, oprócz tych, które miały miejsce w trakcie potyczki. Nie miał zamiaru opowiadać historii życia każdego żołnierza lub informować publiczności o jego przeszłości lub przyszłości. W filmie mówią nam o tym jedynie ich działania w trakcie walki.

Wielkim wyzwaniem dla Bruckheimera i Scotta było przeniesienia na ekran niezwykle licznych szczegółów, w jakie obfituje książka Bowdena, tak, by nie ucierpiał na tym film. – Samo wydarzenie, o którym chcemy opowiedzieć, trwało mniej więcej 16 godzin – od chwili rozpoczęcia misji, do jej zakończenia, a – oczywiście – nie możemy pozwolić sobie na spędzenie 16 godzin w kinie – mówi Bruckheimer.

- Ta książka jest niczym gigantyczne puzzle przyczyn i skutków – dodaje Scott. – Kiedy poszczególne części zaczynają do siebie pasować, pokazują w ciągu tych 16 godzin oblicze wojny. Pomyślałem sobie, że przerobienie tego na scenariusz będzie prawdziwym wyzwaniem.

Przy zamienianiu książki w scenariusz Bruckheimerowi i Scottowi pomagał młody pisarz Ken Nolan, który od 10 lat pisze scenariusze w Hollywood, niektóre nawet udało mu się sprzedać, ale jak dotąd nie doczekał się jeszcze ekranowych owoców swojej pracy. Gdy przeczytał książkę Bowdena, powiedział – To niesamowita opowieść. Najbardziej uderzyło mnie to, że to książka, której czytelnik trafia prosto w skórę żołnierza.

- Zebranie tych wszystkich wydarzeń w trwający dwie i pół godziny film fabularny było trudne – komentuje Bruckheimer. – Wiedzieliśmy, że musimy trochę przetworzyć fakty, niektóre z nich wyolbrzymiając, że część, spośród wydarzeń, które były udziałem wielu żołnierzy, w filmie przydarzy się tylko jednemu. Ważne jest, że dokonując tych zmian pozostaliśmy wierni duchowi oryginału, że zrobiliśmy to dobrze.

- Chodzi o to, że każdy z tych żołnierzy był bohaterem – dodaje producent wykonawczy Mike Stenson. – Znaleźli się w tej szesnastogodzinnej walce dlatego, że chcieli uratować swoich padłych towarzyszy, nie wycofali się do bazy i nie czekali na posiłki. Naszym zadaniem było oddanie im hołdu jako grupie, a jednocześnie skupienie się na pewnych osobach z powodów, jakie wymaga konstrukcja fabuły filmu.

(Występujący w filmie sierżant „Hoot” Gibson, szeregowy Grimes, sierżant Jeff Sanderson i sierżant Chris „Wex” Wexler nie istnieli w rzeczywistości, a na ich losy w filmie składają się przeżycia kilku prawdziwych żołnierzy; pozostałe osoby, widoczne w filmie, noszą jednak prawdziwe nazwiska prawdziwych żołnierzy, którzy brali udział w bitwie o Mogadiszu).

- W książce śledzimy losy ponad 100 żołnierzy – mówi Bruckheimer - oczywiście, w filmie nie jest to możliwe. Wydaje mi się jednak, że scenarzysta dokonał i tak wielkiej rzeczy, zapoznając widownię z losami ponad 40 postaci, pokazując ich działania w trakcie walki.

- Publiczności musi zależeć na tych ludziach – dodaje Ken Nolan. – Mam po prostu nadzieję, że widzowie będą się czuli emocjonalnie związani z tymi żołnierzami i ich doświadczeniami.

Filmowcy zdecydowali, że cała historia będzie widziana oczami kilkunastu osób, będących członkami większej grupy. Jednak większość wydarzeń obserwujemy oczami młodego sierżanta rangersów, Matta Eversmanna, któremu przypada dowództwo nad grupą czwartą. Jej wcześniejszy dowódca, Beales, w noc przed misją ma atak padaczki.

- Inną postacią tego rodzaju – wyjaśnia Bruckheimer – jest twardy żołnierz jednostki Delta, znany jako „Hoot”. To doświadczony weteran, członek jednej z najbardziej elitarnych jednostek w całej armii Stanów Zjednoczonych. „Hoot” „był i robił niemal wszystko i niemal wszędzie”, w stosunku do Eversmanna jest kimś w rodzaju starszego brata. Matt nie ma doświadczenia w prawdziwej walce.

Kiedy kończono pisanie scenariusza, kończono też kompletowanie zespołu, który miał pracować nad filmem. Kluczowe pozycje przy produkcji "Helikoptera w ogniu" przypadły dawnym współpracownikom Ridley Scotta —większość z nich pracowała przy Gladiatorze lub Hannibalu lub też przy obu tych filmach. Zatrudnienie znalazło także wielu znajomych Jerry’ego Bruckheimera — najważniejszym z nich był główny doradca do spraw techniczno-wojskowych, Harry Humphries, który wcześniej pracował z producentem przy okazji realizacji kilku projektów – od Twierdzy, poprzez Wroga publicznego, do Pearl Harbor. Humphries współpracował także z Ridley’em Scottem; brał udział w realizacji G.I. Jane.

Mówi Humphries – Jerry to dla mnie ideał faceta i przyjaciela, z którym chciałbym pracować. Zawsze zależy mu na staranności i dokładności – tak bardzo, jak bardzo pozwala na to film. Nie uznaje kompromisów. Zawsze stara się oddać coś tak, jak wygląda to w wojsku, czy w policji, w przeciwieństwie do innych producentów, którzy preferują hollywoodzki punkt widzenia na te sprawy.

Bruckheimer i Scott wybrali sobie również operatora zdjęć. Został nim Polak, Sławomir Idziak, którego nadzwyczajne zdjęcia do kilku późnych filmów Krzysztofa Kieślowskiego (wspaniały Dekalog, Podwójne życie Weroniki i Niebieski) oczarowały producenta i reżysera. Nie bez znaczenia był też fakt, że Idziak sprawdził się w wysokobudżetowych filmach akcji, takich jak Dowód życia. Bruckheimerowi i Scottowi podobało się zwłaszcza eksperymentalne wykorzystanie filtrów i kolorów, podkreślające atmosferę i psychikę postaci i wydarzeń w filmach Kieślowskiego.

Producentem wykonawczym został Branko Lustig, znany z pracy przy Liście Schindlera, Gladiatorze i Hannibalu. Lustig ma za sobą ponad 50 lat pracy w przemyśle filmowym. Na nim spoczęło zadanie zorganizowania produkcji dzień po dniu. Jak mówi on sam – Pomagałem tylko zrobić ten film. Gdy tylko zapoznałem się ze scenariuszem, wiedziałem, że sama produkcja będzie bardzo skomplikowana, ze względu na mniejsze historie, opowiadane w ramach większej całości. Cały film to w zasadzie jedna, wielka walka, wydarzenia dzieją się niemal jednocześnie w kilku miejscach. Chociaż Ridley znakomicie daje sobie radę z pracą na planie, wiedziałem, że zadanie, jakie przed nami stoi, jest niesłychanie skomplikowane.

Ciąg dalszy

11 września 2001:

Po wydarzeniach tego dnia przypomniano sobie wywiad z Osamą bin Ladenem z roku 1997, w którym międzynarodowy terrorysta przyznał się do szkolenia bojówek somalijskich, które walczyły z rangersami i komandosami w Mogadiszu. Niektórzy spośród ludzi bin Ladena twierdzili, że brali w tej bitwie osobisty udział.

19 października 2001:

Pierwsze buty na ziemi, należącej do reżimu wspierającego terrorystów, należały do żołnierzy 75 Regimentu Rangersów i innych komandosów, wśród nich członków jednostki Delta, którzy desantem spadochronowym opanowali lotnisko leżące mniej więcej 100 mil na południowy zachód od Kandaharu w Afganistanie. Byli to żołnierze tego samego regimentu rangersów, którego członkowie walczyli w Mogadiszu i pomagali w kręceniu filmu "Helikopter w ogniu" w Maroku.

7 listopada 2001:

Stany Zjednoczone zamrażają konta 62 organizacji i osób prywatnych, podejrzanych o zbieranie pieniędzy i udzielanie pomocy al Kaidzie Osamy bin Ladena. Jedną z tych organizacji jest al-Barakaat, konglomerat firm zajmujących się obsługą sieci telefonii komórkowej i świadczeniem usług pocztowych. Organizacja ta ma znaczące interesy w Stanach Zjednoczonych i w 40 innych państwach świata. Została ona oskarżona o przekazywanie milionów dolarów bin Ladenowi i jego organizacji. Kwatera główna al-Barakaat znajduje się w Mogadiszu w Somalii. Bitwa, która rozpoczęła się osiem lat wcześniej na drodze Hawlwadig... do niedawna maleńki fragment amerykańskiej historii... wciąż trwa.

Dodatek: „Credo Rangera”

Wiem, że ochotniczo zgłosiłem się do służby w oddziałach Rangers, w pełni zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństw mego zawodu, zawsze będę dbał o prestiż, honor i wysokie morale rangersów.

Wiem, że Ranger jest żołnierzem elitarnym, ostrzem każdego uderzenia – naziemnego, morskiego, czy też powietrznego - akceptuję tym samym fakt, iż kraj mój spodziewa się ode mnie, iż pójdę dalej i szybciej i będę walczył zacieklej od innych żołnierzy.

Nigdy nie zawiodę swoich towarzyszy broni. Zawsze będę dbał o swoją kondycję psychiczną, pozostanę silny fizycznie, i nienaganny moralnie, i gdy nadejdzie pora, wykonam więcej, niż się ode mnie oczekuje. Ponad sto procent.

Pokażę światu, że jestem żołnierzem specjalnie wybranym i wyszkolonym. Będę uprzejmy dla starszych rangą, a ma troska o mundur i ekwipunek będzie dla innych przykładem do naśladowania.

Energicznie stawię czoła wrogom mego narodu. Pokonam ich na polu bitwy, gdyż jestem lepiej wyszkolony i walczyć będę ze wszystkich sił. Ranger nie zna pojęcia kapitulacji. Nigdy nie pozostawię towarzysza, by dostał się w ręce wroga i nigdy, w żadnych okolicznościach nie dam memu krajowi powodów do wstydu.

Z ochotą okażę hart ducha, wymagany ode mnie dla wykonania zadania, nawet jeśli tylko ja pozostanę przy życiu.

RANGERSI ZAWSZE NA CZELE!

Doradcy

W utrzymaniu atmosfery realizmu pomagał także doradca do spraw wojskowych, Harry Humphries, i jego dwaj pomocnicy, obaj biorący udział w prawdziwej bitwie, którzy właśnie niedawno przeszli na emeryturę. Pułkownik Thomas Matthews, był dowódcą sił powietrznych, użytych podczas akcji. Krążył nad miastem w śmigłowcu „C-2 Bird,” specjalnie przystosowanym do roli powietrznego stanowiska dowodzenia helikopterze Black Hawk. Był także dowódcą jednostki „Nightstalkers”, regimentu śmigłowców, który wspiera działania jednostek specjalnych. Pułkownik sił specjalnych Lee Van Arsdale był oficerem dyżurnym w Centrum Operacji Połączonych, pomagał kierować konwojem ratunkowym, który ocalił otoczonych rangersów i żołnierzy formacji Delta.

Mówi Jerry Bruckheimer - Harry Humphries odegrał na planie bardzo ważną rolę, pracował z aktorami i statystami nad tym, by wszystko wyglądało tak, jak wyglądać powinno. Nie można też przecenić pomocy, jaką otrzymaliśmy od Toma i Lee, którzy brali udział w bitwie i odpowiadali na wszelkie pytania Ridley’a. Ich pomoc była nieoceniona.

Ridley Scott: - To doskonale, że prawie każdego dnia zdjęciowego na planie byli Harry, Lee i Tom, trzeba było ich widzieć, jak wkurzeni byli, gdy zauważyli coś, co według nich nie było wystarczająco realistyczne.

- Wyjazd do Maroka nie leżał w moich planach emerytalnych – przyznaje Matthews – ale doszedłem do wniosku, że rodzinom zabitych tam żołnierzy, a także im samym, należy się mój udział w tym projekcie. Na jakiś czas przestałem się więc zajmować swoją pracą i postarałem się być maksymalnie pożyteczny na planie.

Lee Van Arsdale, który, podobnie jak Matthews, niedawno wystąpił z wojska i zajął się inna pracą, miał nie tylko podobne odczucia wobec rodzin poległych żołnierzy, w projekcie filmu dostrzegł także okazję wyjaśnienia kilku spraw, które po 10 latach zaczynały być przeinaczane i wypaczane. – Wydaje mi się, że wielu ludzi nie dostrzega faktu – lecz z pewnością dostrzegają to ludzie, którzy tam byli – że z wojskowego punktu widzenia, cała akcja zakończyła się sukcesem. Naszym zadaniem było odnalezienie i aresztowanie dwóch spośród najważniejszych współpracowników Aidida i dokładnie to zrobiliśmy. - Oczywiście, nie wszystko poszło zgodnie z planem – kontynuuje Van Arsdale. – Zakładaliśmy, że możemy stracić śmigłowiec, jednak z całą pewnością nie zakładaliśmy śmierci 18 naszych towarzyszy. Nie należy jednak mylić tragicznego faktu ich śmierci, z nie wykonaniem zadania. Byłem zszokowany, gdy dowiedziałem się, że media określają całą misję słowem „fiasko” czy „klęska”. Posługując się podobną logiką, inwazja w Normandii była „klęską”, ponieważ tamtego dnia zginęło tak wielu amerykańskich żołnierzy. Oczywiście, tak nie jest. W minionych latach media ukształtowały w nas pogląd, że na polu walki nie ma prawa zginąć żaden Amerykanin. Z pewnej perspektywy, nie ma w tym nic złego. Straciłem tamtego dnia w Somalii kilku dobrych kolegów i nie chcę stracić już ani jednego więcej. - Kiedy jednak uświadomimy sobie, że w walce biorą udział żołnierze, dojdziemy do oczywistego wniosku, że zawsze istnieje ryzyko śmierci części z nich, a jeśli już się to zdarzy, nie oznacza to niepowodzenia zadania. Cholernie dobrzy żołnierze wykonali swoje zadanie, jestem też przekonany, że żadna inna armia na całym świecie nie dała by sobie rady w tamtych warunkach, przeciwko przeważającym siłom wroga. Większość ludzi zapomniała o bitwie o Mogadiszu, właśnie dlatego jestem tutaj, staram się pomóc opowiedzieć tę historię.

Aktorzy cenili sobie codzienną pomoc, jaką otrzymywali ze strony Harry’ego Humphriesa i jego zespołu. – Ci ludzie byli po prostu super – entuzjazmuje się Tom Sizemore. – Kiedy miałeś jakieś pytanie, nieważne o jak mały drobiazg, odpowiadali ci bardzo cierpliwie i niezwykle szczegółowo. Chcieli, żebyśmy opowiedzieli cała historię najwierniej, jak to możliwe, ponieważ ludzie, którzy walczyli w tej bitwie, spisali się naprawdę dobrze, a nigdy im tego nie powiedziano.

Inną osobą, która była emocjonalnie i osobiście związana z projektem, był jeden z kaskaderów, John Collett, który brał udział w akcji jako ranger. Zabezpieczał teren, a potem przez resztę dnia i całą noc walczył wraz ze swoimi kolegami. Przez cały czas realizowania filmu Collett ponownie przeżywał minione wydarzenia, co nie zawsze było łatwe. – Wielu ludzi błędnie rozumie to, co zdarzyło się wtedy w Mogadiszu – mówi Collett. – Wstąpiłem do armii, żeby służyć krajowi i za swoją służbę nie muszę być klepany po ramieniu. Ludzie jednak muszą zrozumieć, że za tą całą maszyną, która chroni wolność ich kraju, kryją się prawdziwi ludzie. Chcemy pomóc ludziom na całym świecie, jednak czasami coś idzie źle.... Przynajmniej jednak próbujemy robić to, co słuszne.

- Jestem przekonany, że przyczyny, dla których znaleźliśmy się w Somalii, były słuszne – mówi Collett. – Wierzę, że tamtego dnia pewne rzeczy nie poszły tak, jak pójść powinny. Tu, na planie, spotkałem paru Somalijczyków, grających jako statyści, którzy byli w Mogadiszu 3 października 1993 roku. Pogadaliśmy sobie, wypiliśmy parę piw, pokazali mi kilka zdjęć naszego zestrzelonego śmigłowca. To było przeżycie! Osiem lat po walce siedziałem przy jednym stole w barze z ludźmi, którzy byli tam wtedy po przeciwnej stronie. Nigdy nie dowiem się, czy do mnie strzelali. Powiedzą mi? Nie. Czy strzelali? Pewnie tak. Ale to dobrzy ludzie, tak samo jak my wierzyli w to, co robią.

Efekty specjalne: wzbogacanie rzeczywistości

Zdobywca Oskara za efekty specjalne, jakich użyto do odtworzenia starożytnego świata Gladiatora, kierownik ekipy do spraw wizualnych efektów specjalnych, Tim Burke, tym razem stanął przed zadaniem które również wymagało użycia komputerowych efektów specjalnych, choć na znacznie mniejszą skalę

- Moja praca polegała na współpracy z Ridley’em Scottem i Arthurem Maxem, kierownikiem produkcji, miałem pomagać im tworząc rozmaite efekty, jakie potrzebowali do filmu - wyjaśnia Burke. – Początkowo mieliśmy ulepszyć komputerowo sceny kraks, ale w trakcie realizacji nasze zadania się rozszerzyły. Zdjęcia, na których widoczny jest stadion sportowy, będący pod kontrolą wojsk Narodów Zjednoczonych, były kręcone na miejscu w Sale, ale tamtejszy stadion nie jest ukończony. Musieliśmy więc poprawić to komputerowo. Cieszyłem się, że mamy już doświadczenie w tego rodzaju pracy wyniesione z realizacji "Gladiatora". Oprócz tego zrobiliśmy mnóstwo drobniejszych efektów, takich jak dodanie granatów wystrzeliwanych z granatników, błyski ognia wylatującego z luf, ślady pocisków widoczne w nocy, czy po prostu kurz.

Raz jeszcze Burke poprawiał rzeczywistość, pracując bezpośrednio na planie, by jak najlepiej wykonać swoją pracę. Jednym z przykładów jego kunsztu jest scena, w której somalijska rakieta zostaje wystrzelona w wiszącego nad ziemią Black Hawka. Właśnie to spowodowało upadek szeregowego Blackburna, który spadł z wysokości 20 metrów na ziemię. – Pokazanie tego wszystkiego na ekranie było dość skomplikowane, dlatego blisko współpracowaliśmy z Pietrem Scalią, montażystą, nakręciliśmy też kilka dodatkowych ujęć ze śmigłowcem. Wmontowaliśmy je potem we właściwe ujęcia, dodaliśmy stworzoną w komputerze rakietę, wystrzeloną w kierunku helikoptera. Ostateczne ujęcie jest mieszanką grafiki komputerowej i prawdziwych zdjęć, nakręconych na planie

- Podobnie postąpiliśmy w przypadku miejsca rozbicia się pierwszego śmigłowca – kontynuuje Burke. – Nasza praca polegała na usunięciu kabli i lin, które wykorzystano podczas kręcenia tej sceny, a następnie komputerowym dodaniu łopat i innych elementów wirnika. W gotowym filmie łopaty rozbijają się o ziemię, wyłamują i przelatują koło kamery. To wszystko zrobiliśmy w komputerze.

Epicka opowieść na planie

Osoba, która znalazła się na planie "Helikoptera w ogniu" w Sale, w środku dnia zdjęciowego, była świadkiem spektaklu, który wymyka się opisowi. Tysiące aktorów i statystów, ubranych w mundury lub tradycyjne stroje somalijskie, zadziwiająca ilość broni, przerażające wybuchy i eksplozje, śmigłowce unoszące się nad planem - bądź to robiące zdjęcia, bądź filmowane z powietrza i z ziemi. Wszystko to otoczone tłumem gapiów, przyciągniętych tam przez działania ekipy i aktorów. Dla członków obu ekip zdjęciowych wzniesiono obozy mieszkalne, gdzie parkowały liczne przyczepy kempingowe, ciężarówki, ciągniki siodłowe i inne samochody, wykorzystywane przy realizacji filmu. W wielu namiotach znajdowały się bufety, magazyny sprzętu i kostiumów. Parkowały tam też dziesiątki pojazdów wojskowych — Hummery, czołgi, ciężarówki, somalijskie pick-upy uzbrojone w karabiny maszynowe – wtedy, gdy akurat nie korzystano z nich na planie. Większość z samochodów somalijskich została poważnie uszkodzona lub zniszczona w czasie zdjęć. Obozy przenoszono dość często, zgodnie z terminarzem produkcji, od którego uzależniano, w której części miasta będą kręcone sceny danego dnia.

Choć, oczywiście, mieszkańcy Sidi Moussa i innych dzielnic miasta czasami mieli dość całego zamieszania, produkcja filmu stworzyła dla nich dziesiątki nowych miejsc pracy, wypłacono też odszkodowania, co spotkało się z wdzięcznością mieszkańców dzielnicy, w której bezrobocie przekracza 85%. Bardzo często mieszkańcy Sale, a zwłaszcza Sidi Moussa, okazywali daleko idącą współpracę i przyjaźń w stosunku do ekipy, często zapraszając jej członków do swoich domów na kilka szklaneczek marokańskiej herbaty miętowej i słodycze.

- Kiedy po raz pierwszy byliśmy w Sidi Moussa – przypomina sobie Ridley Scott – część z nas mówiła, że to okropne miejsce. Kiedy jednak spędziło się tam trochę czasu, tak naprawdę było tam całkiem przyjemnie. Codziennie przychodziło do nas praktycznie całe miasto, tylko po to, by patrzeć. Zdobycie zezwolenia na filmowanie w tym mieście, a potem troska o to, by mieszkańcy dobrze się czuli, było sporym wyzwaniem, na szczęście wszystko dobrze się ułożyło. Zadbaliśmy o to, żeby dać pracę wielu mieszkańcom dzielnicy, co – jestem tego pewien – spotkało się z ich strony z wdzięcznością.

Do właściwego sfilmowania rozległych scen akcji reżyser Ridley Scott i operator Sławomir Idziak zazwyczaj wykorzystywali od sześciu do ośmiu kamer, choć w przypadku szczególnie skomplikowanego ujęcia zdarzało się, że korzystano z wielokrotnie większej liczby. W przeciwieństwie do większości innych filmów akcji, w których sceny kręci się 30, 45-sekundowymi ujęciami, Scott preferuje filmowanie długich, skomplikowanych sekwencji walki od samego początku do końca, z poszczególnymi kamerami kręcącymi kluczowe miejsca akcji ze swojego punktu widzenia. Ten sposób sprawia, że gotowe ujęcie wygląda zdecydowanie bardziej realistycznie, świetnie oddając atmosferę pola walki. Nie trzeba chyba dodawać, że technika ta jest też zdecydowanie bardziej widowiskowa dla widzów. Nad całością spraw, związanych z koordynacją tak skomplikowanego zagadnienia, czuwał asystent reżysera i kierownik produkcji Terry Needham, uznawany za jednego z najlepszych, najbardziej doświadczonych osób, zajmujących się tą dziedziną produkcji filmowej. Needham brał już udział w realizacji kilku filmów Scotta, pracował także ze Stanley’em Kubrickiem (w tym nad kręconym przez ponad rok filmem o wojnie w Wietnamie Full Metal Jacket). W jakiś sposób Needhamowi i jego zespołowi udało się zapanować nad skoordynowaniem działań, potrzebnych do realizacji skomplikowanych zdjęć.

Mówi Branko Lustig – Wyglądało to na niezłe zamieszanie ale to były pozory. Wszyscy wiedzieli, co do nich należy. Cały międzynarodowy zespół działał jak jeden organizm, gdy tylko Ridley krzyczał „Akcja!”.

Choć wiele osób, pracujących przy realizacji "Helikoptera w ogniu", pracowało wcześniej przy kręceniu innych wysokobudżetowych filmów, jedynie nieliczni byli przygotowani na rozmach, z jakim do realizacji swojego dzieła przystąpił reżyser. – Kręciliśmy ujęcie w „Alamo”, które zabrało nam pół dnia do właściwego ustawienia i może ze trzy minuty na nakręcenie - mówi Josh Hartnett. – W tej scenie biegłem przez jakiś budynek, złapałem flarę, leżącą na ziemi, wrzucałem ja na dach budynku, na którym znajdowali się bojówkarze somalijscy, strzelający do mnie niemal bez przerwy, a potem nad tym budynkiem przeleciały dwa śmigłowce „Little Bird”, które ostrzelały Somalijczyków. Sposób, w jaki Ridley ustawia i kręci ujęcie, ciągła akcja od początku do końca, sprawia, że całkowicie poddajesz się magii otoczenia. To trochę przerażające ale także ekscytujące, wszystkie te strzały i wybuchy dookoła. Z cała pewnością będzie to wyglądać niezwykle realistycznie.

- Nigdy nie wiadomo, jak naprawdę wszystko pójdzie – mówi Hartnett. – Ludzie z budynku strzelają do ciebie ze ślepaków, słyszysz odgłosy strzałów z granatników przeciwpancernych, wystrzały z broni ręcznej, widzisz wybuchy w swoim pobliżu. Dla aktora sprawia to, że czuje się niemal tak, jakby to wszystko działo się naprawdę.

Mówi Ewan McGregor: - Tak naprawdę nie trzeba wcale grać. To wszystko jest takie prawdziwe. Ludzie od efektów specjalnych byli niesamowici. Kręciłem filmy, gdzie wszystkie efekty specjalne dodawano później na komputerze, nie ma w tym nic złego, jednak kiedy biegniesz ulicą, dookoła świszczą kule, naprawdę czujesz się tak, jak czuje się wtedy prawdziwy żołnierz.

- Pierwsze wrażenie jest po prostu niesamowite – potwierdza Eric Bana. – Pamiętam pierwsze ujęcie, w którym strzelano z karabinów maszynowych kalibru 0.5 cala. To było jak prawdziwe natarcie. Wiesz, Ridley kazał do nas strzelać jednocześnie jakimś 100 statystom, więc na początku było tego wszystkiego trochę za dużo... Ale później dało się do tego przywyknąć, co trochę mnie przerażało...

William Fichtner mówi: - Nigdy wcześniej nie pracowałem na tak dużym planie. Tam nie było miejsca na panikę. Wiesz, co masz robić – tego oczekuje od ciebie Ridley — reszta załogi też to wie, i wszystko działa jak w zegarku. Cos nadzwyczajnego.

Ridley Scott dodaje – Cała ekipa naprawdę zaangażowała się w to znacznie bardziej, niż w jakikolwiek inny film, nad którym pracowałem. Nawet, jeśli nie brali akurat udziału w zdjęciach, i tak przychodzili, żeby popatrzeć. Fascynujące jest to, że aktorzy naprawdę zbratali się ze sobą, stworzyli prawdziwy zespół. A w filmie wygląda to niesamowicie prawdziwie. Ostatecznie, chodziło nam o znalezienie odpowiedzi na pytanie, co sprawia, że ci żołnierze działają tak, a nie inaczej. Niektórzy z nich zgłosili się do armii by się wyróżnić, jednak nade wszystko chcieli się sprawdzić, szukali wyzwania. Dla innych to tradycja rodzinna, w armii służył ojciec, dziadek, czy bracia. To niezwykle interesujące środowisko, niezwykle poważnie pojmujące swoje zobowiązania wobec kraju i narodu.

Zespołem, opiekującym się bronią, kierował Simon Atherton, jeden z najlepszych filmowych rusznikarzy. Do potrzeb realizacji "Helikoptera w ogniu" on i jego ludzie, w większości Anglicy, musieli zebrać prawdziwy arsenał broni, którą walczono podczas bitwy, czyli – po stronie Somalijczyków - radzieckich karabinków szturmowych AK-47, granatników przeciwpancernych i karabinów maszynowych zamontowanych na samochodach, natomiast dla Amerykanów karabinków M-16, karabinów maszynowych Browning .50, granatników LAW, karabinów maszynowych M-60 i SAW, a także śmiertelnie niebezpiecznych minidziałek, zamontowanych na pokładach Black Hawków i śmigłowców „Little Bird”. Te ostatnie to napędzane elektrycznie działka, zdolne wystrzelić do 4000 pocisków na minutę. Każda sztuka broni została przerobiona przez Athertona i jego zespół tak, by można z niej było strzelać specjalnymi ślepymi nabojami. Wykonano także zadziwiająco realistyczne gumowe repliki broni, przeznaczone dla tych statystów, którzy nie strzelali podczas zdjęć.

Poprzednie zadanie koordynatora kaskaderów, Phila Neilsona, polegało na odtworzeniu starożytnych walk, zarówno na polach bitew, jak i na cyrkowych arenach w Gladiatorze. Teraz miał wykorzystać swe wojskowe doświadczenie, by opracować skomplikowane ujęcia kaskaderskie i bitewne. – Sprowadziłem ze sobą wielu ludzi, którzy wcześniej przez wiele lat służyli w wojsku, posiadali więc konieczną wiedzę – wyjaśnia Neilson. – Ponieważ pracowaliśmy długimi ujęciami, w których brały udział setki, a czasami nawet tysiące statystów, musiałem przekazać część swoich obowiązków swoim zastępcom, ponieważ nie byłem w stanie ogarnąć całości. Część kaskaderów grała Amerykanów, część Somalijczyków, a wszystko to pośród niekończącej się walki, ciągłych wybuchów i warkotu wirników śmigłowców, z którymi związane były inne problemy.

- Najważniejszą dla nas sprawą było bezpieczeństwo ekipy - kontynuuje Neilson – obsady, statystów i ludzi, mieszkających w pobliżu miejsc, gdzie filmowaliśmy. Po zakończeniu zdjęć okazało się, że w trakcie kręcenia filmu nie zanotowano ani jednego poważniejszego wypadku wśród członków ekipy, obsady lub statystów. Neilson dbał także o to, by zgodnie z poleceniem reżysera utrzymać całe widowisko w granicach realizmu. – Nie przepadam za hollywoodzkim stylem kręcenia takich scen – mówi Neilson. – Lubię realizm, a w "Helikopterze..." ważne było, by ten film wyglądał prawdziwie.

Decydującą rolę w stworzeniu pola bitwy miał kierownik ekipy do spraw efektów specjalnych, Neil Corbould, zdobywca Oskara za swoją pracę przy filmie Szeregowiec Ryan, któremu pomagało wielu techników i specjalistów. - Najtrudniejsze w "Helikopterze w ogniu" było to, że wszystkiego potrzeba było tak dużo – mówi Corbould. – Pracowałem wcześniej przy realizacji filmów wojennych, sceny walki przedzielają spokojniejsze ujęcia. W tym filmie walka trwa cały czas, bez przerwy słychać świst kul, wybuchy, eksplozje śmigłowców. Sprowadziliśmy z Wielkiej Brytanii kilka olbrzymich ciężarówek pełnych koniecznego nam wyposażenia, ładunków wybuchowych, ślepaków, urządzeń radiowych. A potem sprowadziliśmy jeszcze więcej samochodów, z materiałami do stworzenia realistycznie wyglądających sztucznych ciał i efektów ran.

- Zazwyczaj w ujęciu brało udział pięć do siedmiu kamer – wyjaśnia Corbould. Każda kamera musiała mieć w swoim polu widzenia uderzające kule i jedną, czy dwie, eksplozje. Musieliśmy także zadbać o dym, efekty związane z ogniem, sztuczne zwłoki i krew na kostiumach aktorów. Niemal każde ujęcie w scenach walki jest bardzo długie, wymagające pełnego zaangażowania z naszej strony, więc praktycznie nasz 40 osobowy zespół był cały czas na nogach.

- Kluczową sprawą jest zgranie wszystkiego – dodaje Corbould – i, oczywiście, zadbanie o bezpieczeństwo. Dopóty omawialiśmy dane ujęcie, dopóki nie byliśmy z niego całkowicie zadowoleni. Było to konieczne, ponieważ w jednym z najbardziej intensywnych ujęć wystrzeliliśmy ponad 1200 pocisków.

Corbould i jego ekipa odpowiadali także za budowę kilku makiet helikopterów wielkości prawdziwego Black Hawka lub nieco mniejszych. Zbudowali także makiety rozbitych śmigłowców Super Six One i Super Six Four. – Zaczynaliśmy od 50 arkuszy grubej sklejki, pociętej w odpowiednie kształty dzięki komputerowemu modelowi Black Hawka. Następnie zbudowaliśmy korpus i wyposażyliśmy go zgodnie z fotografiami wnętrza, jakie zrobiłem na Florydzie. Wszystko się zgadza, każdy szczególik.

Najbardziej widocznym efektem pracy ekipy był, prawdopodobnie, model śmigłowca zawieszony na wysokim dźwigu. Zbudowano go do nakręcenia ujęć, w których widać aktorów na pokładzie śmigłowca, lecącego nad Mogadiszem (sceny takie kręcono też na pokładzie prawdziwych, latających śmigłowców tego typu). Ridley Scott, chcąc osiągnąć maksymalny stopień realizmu, nie skorzystał z dobrze znanego sposobu filmowania statycznego na niebieskim tle. - Mówiąc krótko, zaadoptowaliśmy ruchomy dźwig o udźwigu 160 ton, do którego podczepiliśmy makietę Black Hawka, dzięki czemu uzyskaliśmy wrażenie ruchu – wyjaśnia Corbould. – Mogliśmy okręcać makietę o 360 stopni, a także wychylać ją w lewo i w prawo, do góry i w dół. A przy obracaniu dźwigu zdawało się, że makieta naprawdę leci nad miastem.

W scenie, w której Super Six One rozbija się na placu w kompleksie „Alamo”, Corbould wykorzystał jeszcze bardziej skomplikowany układ mechaniczny. – Wykorzystaliśmy ten sam dźwig, tym razem przymocowaliśmy do niego dwa 150 metrowe kable, przymocowane na dole do haka w ziemi. Potem zbudowaliśmy lekką makietę Black Hawka, którą zawiesiliśmy na tych linach. Nieco upraszczając, makieta zjeżdżała po nich na ziemię, rozbijała się o fontannę stojącą w centrum placu, a potem, po zwolnieniu kabli, uderzała o ziemię.

Ze względu na kontrolowane radiowo wybuchy i efekty kul uderzających o ziemię, na całym planie zabronione było korzystanie z tak popularnych w środowisku filmowym telefonów komórkowych. Za złamanie tego zakazu groziło wydalenie z pracy.

Corbould i jego zespół odpowiadali także za efekty związane ze sztucznymi ciałami, zwłokami i ranami. Zazwyczaj ludzie zajmujący się tymi sprawami tworzą oddzielną ekipę, jednak w tym wypadku zdecydowano się wcielić ich do ekipy Corboulda. Miało to ułatwić komunikację pomiędzy zespołami. Wykonano odlewy całych ciał kilku aktorów, by można było wykonać na nich realistycznie wyglądające repliki ran. Efekty tego rodzaju pomagał też tworzyć zespół makijażystów, kierowany przez doświadczonego Fabrizio Sforzę (który pracował, między innymi, przy filmach Ostatni cesarz, Utalentowany pan Ripley i Hannibal). W skład tej ekipy wchodzili głównie Włosi.

Filmowanie Helikoptera w ogniu

Po szkoleniu większa część międzynarodowej grupy aktorów przybyła do Rabatu w Maroku. Wraz z nimi pojawiła się liczna grupa ludzi pracujących na planie, techników i rzemieślników, których z całego świata pościągali Jerry Bruckheimer, Ridley Scott i Branko Lustig.

Ludzie, pracujący przy "Helikopterze w ogniu", byli międzynarodową mieszanką. Największa grupa pochodziła z Maroka, doświadczeni rzemieślnicy przybywali z każdego zakątka kraju, od Tangieru na północy, do Ouarzazate na południu, a także z Marakeszu, Kasablanki, Fezu, miasteczek i wiosek. Wielu pochodziło też z okolicy Rabatu/Sale, gdzie powstawał plan zdjęciowy. Druga, co do wielkości, grupa pochodziła z Wielkiej Brytanii, wśród nich znajdowała się większość osób zajmujących się efektami specjalnymi, rekwizytami, kostiumami, dekoracją planu i bronią. Większość pracowników Arthura Maxa pochodziła z Włoch, pracowali z nim wcześniej na planach Gladiatora. Z Nowego Jorku, Los Angeles i innych miejsc w USA przybyła grupa około 50 Amerykanów, zajmujących się głównie produkcją, choć oczywiście nie tylko. Branko Lustig, Chorwat z urodzenia, sprowadził około 50 swoich rodaków (wśród nich wielu pracowało wcześniej przy realizacji "Gladiatora"). Większość kaskaderów, którym przewodził Phil Neilson, pochodziła z Czech. Wśród nich także było wiele osób, które widzieliśmy na zakrwawionych arenach "Gladiatora".

Inne kraje, których obywatele pracowali przy realizacji Helikoptera w ogniu, to Kanada, Francja, Indie, Niemcy, Irlandia, Malta, Polska, Walia, Szkocja, Irlandia, Hiszpania, Rosja, Słowacja, Austria, Nowa Zelandia, Senegal i nawet Tajlandia. Ogółem, w trakcie szczególnie intensywnego dnia zdjęciowego, na planie przebywało ponad 1000 osób z ekipy filmowej, nie licząc aktorów i setek statystów.

Z jeszcze innych krajów pochodziło liczne grono statystów, zebranych przez Williama F. Dowda, by odtwarzali Somalijczyków. – Ponieważ w Maroku żyją jedynie nieliczni Somalijczycy – mówi Dowd – musieliśmy ściągnąć ludzi z ponad 30 krajów Afryki, studiujących bądź pracujących w pobliżu Rabatu. Kiedy pierwszy raz przyleciałem do Afryki, dowiedziałem się, że duża grupa Nigeryjczyków przychodzi na mszę do pobliskiego kościoła protestanckiego. Poszedłem tam, spotkałem się z pastorem i powiedziałem tym ludziom o filmie. Poprosiłem ich też o powtórzenie informacji ich znajomym, mieszkającym w okolicy, że szukamy ludzi, którzy zagrają Somalijczyków.

- Informacja rozeszła się – kontynuuje Dowd. – Nie tylko dotarli do nas ludzie z Nigerii, lecz także z Burkina Faso, Ghany, Sierra Leone, Angoli, Dżibuti, Senegalu i Konga, by wymienić tylko największe kraje.

Dowd zapewnił sobie także udział Marokańczyków i Berberów z pustyni, którzy pochodzą z południa Afryki. Afrykańczycy posługiwali się całą mieszaniną języków, wśród nich kreolskim, wolofskim, holenderskim, włoskim, francuskim, angielskim i kilkoma lokalnymi narzeczami. Z pomocą koordynatora kaskaderów, Phila Neilsona, wybraliśmy pięćdziesięciu spośród nich do roli głównych bojówkarzy somalijskich. Przeszli intensywne szkolenie fizyczne i trening w użyciu broni.

Trzej aktorzy brytyjscy — Razaaq Adoti, Treva Etienne i George Harris – zostali obsadzeni w głównych rolach Somalijczyków. Adoti grał rolę zaciekłego bojówkarza Mo’alima, Etienne był Firimbim, który schwytał pilota Black Hawka, Mike’a Duranta, natomiast wykształconego, inteligentnego biznesmena Osmana Atto grał Harris. Zadaniem całej trójki było nadanie „wrogowi” cech indywidualnych, przydanie mu człowieczeństwa i przedstawienie spojrzenia na całą sprawę z somalijskiego punktu widzenia.

Mówi Adoti – Jeśli gram kogoś, kto popełnia jakieś odrażające czyny — nawet jeśli są one całkowicie niejasne i niezrozumiałe dla mnie – i tak staram się odnaleźć motywację i przyczyny, leżące u podstaw takiego zachowania, dzięki czemu moja kreacja jest bardziej wiarygodna. Z moralnego punktu widzenia Mo’alim czyni wiele zła. Zabija swoich ludzi. Próbuję jednak zrozumieć, że Somalia wielokrotnie znajdowała się pod okupacją, co leży u podstaw nienawiści, jaką mieszkańcy tego kraju żywią do obcych wojsk. Mo’alim w wojskach Narodów Zjednoczonych widzi po prostu kolejnego okupanta, nie dostrzega tego, że przybyły one, by pomóc jego krajowi. Wydaje mu się, że jest somalijskim patriotą, działającym w interesie swojego narodu.

Dla potrzeb swojej roli Adoti musiał nauczyć się kilku somalijskich słów i dość dobrze zapoznać się z kulturą tego kraju. – Prawdę powiedziawszy – twierdzi aktor – jako muzułmanin, którego rodzice pochodzą z Nigerii, rozumiałem koraniczny arabski, będący podstawą języka somalijskiego. Pomogło mi też to, że w czasie realizacji Amistad miałem okazję poznać kilka języków afrykańskich.

Historia lubi się powtarzać

Ze wszystkich herkulesowych zadań, z jakimi przy realizacji filmu zmierzyli się Jerry Bruckheimer, Ridley Scott, Mike Stenson, Chad Oman, Branko Lustig i inni ludzie, pracujący nad Helikopterem w ogniu, najtrudniejsze były negocjacje pomiędzy filmowcami, rządem Maroka i Departamentem Obrony USA. Chodziło o to, by do Maroka mogło przybyć około 100 rangersów, cztery śmigłowce Black Hawk, cztery helikoptery „Little Bird”, a także ich piloci ze 160 SOAR, wraz z całym niezbędnym wojskowym personelem pomocniczym. Mieli oni pomóc ekipie filmowej odtworzyć możliwie najwierniej pierwszych kilka minut akcji i późniejsze momenty kluczowe dla fabuły.

Nawet przed wydarzeniami 11 września, sprowadzenie żołnierzy i sprzętu armii USA do suwerennego, północnoafrykańskiego królestwa, zamieszkałego przez muzułmanów, nie było rzeczą prostą - Niezależnie od tego, że rząd popierał nasz projekt – mówi Jerry Bruckheimer – wciąż musieliśmy pokonywać rozmaite przeszkody biurokratyczne, spotykaliśmy się też z poglądami sprzecznymi z decyzjami rządu. Rząd Maroka musiał dogadać się w wielu sprawach z Departamentem Obrony, a wszystko to trwało o wiele dłużej, niż zakładaliśmy.

- Pojawiło się mnóstwo problemów, choćby takich, jak kwestie bezpieczeństwa. Kto będzie strzegł śmigłowców i żołnierzy? Gdzie będą kwaterować? W ilu dniach zdjęciowych będą uczestniczyć? Wszystkie te szczegóły musiały zostać uzgodnione, i choć współpraca z rządem układała się naprawdę świetnie, nigdy wcześniej nie robiliśmy niczego podobnego, nawet kręcąc Top Gun czy Pearl Harbor. Tu chodziło o rozmieszczenie w suwerennym kraju prawdziwych żołnierzy obcego państwa.

Ridley Scott przyznaje - Negocjacje ciągnęły się i ciągnęły.

Po kilku dniach od rozpoczęcia zdjęć rozeszły się pogłoski o bliskim przyjeździe oddziałów wojskowych, niestety, zaprzeczono im w ostatniej chwili. Mówi Branko Lustig – Jak można nakręcić film, zatytułowany "Black Hawk Down", w którym nie ma śmigłowców tego typu? Nie można ich kupić od jakiegoś pośrednika dla celów filmowych. Wszystkie należą do armii USA. Mieliśmy plan awaryjny, zakładający, że gdyby nie udało nam się sprowadzić prawdziwych śmigłowców Black Hawk, użyjemy helikopterów Huey, które w postprodukcji zostaną przetworzone cyfrowo tak, by wyglądały jak Black Hawki... Ale to było rozwiązanie najgorsze z możliwych.

- Doszliśmy w końcu do wniosku, że film możemy nakręcić jedynie z prawdziwymi Black Hawkami, prawdziwymi pilotami i prawdziwymi rangersami – mówi Mike Stenson. –Praktycznie rzecz biorąc nocowaliśmy w ambasadzie USA, prowadząc trójstronne rozmowy z Departamentem Stanu, marokańskim MSZ i Departamentem Obrony. Nawet Kongres udzielił nam poparcia. Zmieniliśmy harmonogram prac, przesuwając zdjęcia ze śmigłowcami o około pięć tygodni. W końcu, na 48 godzin przed dniem, w którym musielibyśmy wykorzystać Huey’e, dostaliśmy zgodę na przyjazd żołnierzy.

Niezwykle skomplikowana scena desantu powietrznego była odsuwana raz za razem. W końcu wszystkie konieczne papierki zostały podpisane przez przedstawicieli obu państw (w tym przez króla Mohammeda VI), i na lotnisku w pobliżu Rabatu wylądowały dwa samoloty C-5, przywożąc ponad 100 żołnierzy z 3 batalionu kompanii Bravo 75 Regimentu Rangersów — tej samej kompanii, której żołnierze walczyli na ulicach Mogadiszu. Samoloty przywiozły też cztery Black Hawki, cztery helikoptery „Little Bird” i ich załogi ze 160 SOAR. Na każdym Black Hawku, tuż poniżej łopat wirnika, widniały ich nazwy indywidualne: Nightstalker, Black Scorpion i – przez niesamowity przypadek — Armageddon i Gladiator, czyli tytuły dwóch filmów, będących wielkimi sukcesami odpowiednio Jerry’ego Bruckheimera i Ridley’a Scotta.

Oficjalnie rangersi brali udział w misji szkoleniowej, co zresztą było prawdą, gdyż zarówno oni, jak i śmigłowce, zostali wykorzystani do granic możliwości. Rangersi i śmigłowce niemal natychmiast zagrali w scenie desantu. Piloci SOAR nawiązali bliską współpracę z koordynatorem zdjęć powietrznych, pilotem Markiem Wolffem. – Reżyser powiedział mi, czego potrzebuje do nakręcenia ujęć, a ja przedstawiłem mu plan wojskowy – mówi major Brian Bean, oficer operacyjny elementów 160 SOAR, przebazowanych do Maroka. – Nawiązaliśmy bardzo bliską współpracę z koordynatorami ujęć powietrznych. Przychodzili na nasze odprawy, korzystaliśmy z tych samych częstotliwości radiowych. A jeśli chodzi o artystyczną część całego przedsięwzięcia, nasz przedstawiciel przebywał w pobliżu reżysera, dbając, byśmy właściwie rozumieli jego zamierzenia, i żebyśmy wykonali nasze zadania tak, jak tego od nas oczekiwano.

- Niezwykle rzadko się zdarza, w przypadku jednostek wojskowych biorących udział w realizacji filmu – mówi podpułkownik Kirk Potts, dowódca całego oddziału – by była to ta sama jednostka, która brała udział w operacji wojskowej, przedstawianej w filmie. W naszych oddziałach służyło trzech, czy czterech weteranów tamtej operacji, latali w filmowanych śmigłowcach.

Zespół Arthura Maxa, przygotowując okolicę do kręcenia sceny desantu, przystąpił do zabezpieczania okien domów w alei Nassera. Ludzie z ekipy odpowiednio zabezpieczyli także dachy, okiennice i drzwi. Ze względów bezpieczeństwa mieszkańców kilku domów zakwaterowano gdzie indziej, inni woleli pozostać w swoich domach i stamtąd obserwować niezwykłe widowisko, rozgrywające się za ich oknami.

16 kwietnia włączono liczne kamery na ziemi i w powietrzu. Operator stabilizowanej żyroskopowo kamery Wescam, John Marzano, przygotowywał się do kręcenia sceny, siedząc na pokładzie śmigłowca Aerospatiale „A-Star”. Odległy początkowo szum wirników śmigłowców zamienił się w ogłuszający hałas, gdy cztery helikoptery Black Hawk i cztery maszyny typu „Little Bird” zawisły nad i w pobliżu budynku-celu. Z wiszących śmigłowców zrzucono liny, po których z wysokości 20 metrów, w tumanach kurzu wznieconego przez łopaty wirników, błyskawicznie desantowali się rangersi. W tym samym czasie śmigłowce „Little Bird” desantowały na dachach kaskaderów, grających komandosów z jednostki Delta. Pod front budynku-celu zajechał konwój 12 pojazdów wojskowych, a setki statystów, grających Somalijczyków, biegło ku budynkowi z bronią w rękach.

Całą skomplikowana sekwencję powtórzono jeszcze osiem razy w ciągu następnych dwóch dni, by nakręcić dodatkowe ujęcia z różnych kamer

- Nad miastem wiszą cztery wielkie, blisko dwudziestometrowe Black Hawki, załadowane rangersami, muszą odnaleźć miejsce desantu swoich żołnierzy. Potem rangersi desantują się po linach na ziemię, wszystko otaczają obłoki kurzu - mówi Jerry Bruckheimer. – To był niesamowity widok. W tym filmie nie wykorzystaliśmy zbyt wielu efektów cyfrowych. To wszystko działo się naprawdę, nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego.

- Żałowałem, że nie mam ze sobą kawałka drewna, by mieć w co odpukiwać – śmiał się podpułkownik Potts po sfilmowaniu sceny. – Wszystko odbyło się perfekcyjnie. Najbardziej martwiłem się, że poproszono nas o pełne dwa dni takich działań, ale na szczęście zarówno piloci, jak i rangersi spisali się znakomicie. Zero zranień. Choć, oczywiście, zdarzały się rzeczy, do których nie byliśmy przygotowani, jak wtedy, gdy asystent reżysera powiedział – „Okay, powiście tam jeszcze przez jakieś 6 minut, a my podstawimy tam aktorów”. Na szczęście nasi chłopcy wiedzą, jak utrzymać śmigłowiec tak długo w jednym miejscu.

-Pracowaliśmy z prawdopodobnie najlepszym zespołem lotniczym w całej armii USA – cieszy się Ridley Scott. – Ci ludzie traktowali cały film jak prawdziwe ćwiczenia. Podobało się im, powtórki nie były żadnym problemem, ale musieliśmy grać według ich reguł. Musieli być w powietrzu, a potem na ziemi, o tej i o tej, wolno im było latać tylko określoną liczbę godzin każdego dnia, i kiedy prosiliśmy o jeszcze kilka minut, mówili po prostu – „nie”. Mogliśmy się spierać, że jeszcze jest wcześnie, do zachodu co najmniej godzina, ale już ich nie było. Cały czas pracowaliśmy w niedoczasie, w Sidi Moussa światło przestawało być odpowiednie około piątej po południu, znikało za budynkami.

Świadkiem kręcenia sceny desantu był autor książki, Mark Bowden, który powiedział – Film pozwala zrobić rzeczy, o których nie ma mowy w książce, a zdjęcia w filmie będą z całą pewnością niezwykłe. Nawet, gdy tak po prostu stałem tam sobie z boku i przyglądałem się temu... To było niezwykłe. Pisząc książkę, musiałem wyobrazić sobie tę scenę niezwykle szczegółowo, ale na filmie ludzie zobaczą coś, czego nigdy wcześniej nie widzieli.

Żołnierze i filmowcy wkrótce zaczęli się niezwykle szanować – obsada i ekipa patrzyła z podziwem na precyzję działania rangersów i pilotów SOAR, natomiast żołnierze nie szczędzili słów uznania dla profesjonalizmu filmowców. – Nasi chłopcy zaczęli szanować pracę operatorów, pomocników, kaskaderów i wszystkich osób, pracujących na planie Helikoptera w ogniu – mówi major Bill Butler z 75 Regimentu Rangersów. – Nie zdawaliśmy sobie wcześniej sprawy, jak wiele wysiłku wiąże się z nakręceniem filmu.

-Sadze, że z początku mieliśmy pewne opory – przyznaje major Bean. – Martwiliśmy się o to, jak pokazani zostaną nasi polegli towarzysze, chcieliśmy, żeby odpowiednio pokazać to na ekranie. Ale kiedy poznaliśmy się bliżej, naprawdę cieszyliśmy się z okazji do pracy z tak profesjonalnym zespołem, ucieszyliśmy się, gdy pokazali nam, jak bardzo droga jest im pamięć naszych poległych braci. Sceptycyzm wyparował, i nasi ludzie naprawdę cieszyli się z możliwości wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu.

Choć większość żołnierzy opuściła Maroko zaraz po nakręceniu sceny desantu, kilku pozostało, by wziąć udział w innych scenach filmu, została też część śmigłowców i ich piloci. Koordynator kaskaderów, Phil Neilson, i jego zastępca, były komandos marynarki wojennej Keith Woulard, zaczęli współpracę z prawdziwymi rangersami, wmieszanymi w tłum kaskaderów. – Integracja żołnierzy i kaskaderów poszła naprawdę znakomicie – wspomina Neilson. – Obie grupy żywiły do siebie wiele szacunku. Rangersi to piechociarze – nie boją się byle brudu czy niewygody. Nauczyli też kaskaderów paru niezłych sztuczek.

Wspomnieliśmy już, że wśród żołnierzy przydzielonych do pomocy w realizacji filmu, znalazło się kilku, którzy walczyli w bitwie. Kilku innych, którzy wystąpili już z wojska, przyjechało do Maroka, by przyjrzeć się pracy na planie W filmie, oprócz Johna Colletta, wystąpił kapral Shawn Nelson, którego na ekranie odtwarza Ewen Bremner. Nelson zagrał w wielu scenach walki, podobnie jak kapral Carlos Rodriguez, który w 1993 roku został ciężko ranny, lecz udało mu się powrócić do zdrowia. Collett spotkał na planie także sierżanta Seana Watsona, dowódcę swojej drużyny.

Najbardziej poruszającym przykładem sztuki, imitującej prawdziwe życie, był chyba przypadek pilota Keitha Jonesa ze 160 SOAR, który przyleciał do Maroka w grupie innych żołnierzy. Poproszono go, aby dla potrzeb filmu zagrał samego siebie, by odtworzył swoje bohaterskie wyczyny, jakich dokonał jako pilot śmigłowca Little Bird Star 41. Pilotowana przez niego maszyna dostarczyła zespół uderzeniowy do budynku-celu, a po zestrzeleniu Super Six One, Jones, ostrzeliwany przez Somalijczyków, wylądował na miejscu kraksy, ratując z wraku dwóch ludzi.

Jones, skromny, nie rzucający się w oczy mężczyzna, protestuje przeciwko nazywaniu go bohaterem, nie prosił też o możliwość zagrania siebie w filmie. Podobnie jak osiem lat wcześniej wypełniał jedynie rozkazy, jednak wspomnienia, jakie wiązały się z udziałem w filmie, nie należały do przyjemnych. Jeden z uratowanych przez niego ludzi, snajper jednostki Delta, Dan Busch (którego w filmie odtwarza Richard Tyson), wkrótce po uratowaniu zmarł z powodu odniesionych ran.

Gościem, który odwiedził ekipę w późniejszym etapie realizacji, był emerytowany sierżant Matt Eversmann, którego w filmie gra Josh Hartnett. Choć obaj mężczyźni rozmawiali wcześniej przez telefon, nie spotkali się aż do dnia, w którym Eversmann wkroczył na plan, przedstawiający obóz dla uchodźców. – Kiedy pojawiłem się pierwszego dnia na planie – przypomina sobie Eversmann - zdziwiło mnie, jak bardzo wszystko przypomina Somalię. Dosłownie aż się cofnąłem, tak bardzo było to surrealistyczne.

Kostiumy: od amerykańskich mundurów, do ubrań somalijskich bojówkarzy

Rozmach produkcji "Helikoptera w ogniu" sprawił, że film wymagał dwóch projektantów kostiumów: Sammy Howarth-Sheldon projektowała ubiór Somalijczyków, bojówkarzy i ludności cywilnej, natomiast David Murphy zajął się mundurami różnych rodzajów sił zbrojnych, które widoczne są w filmie.

Howarth-Sheldon stanęła przed tym samym problemem, z jakim wcześniej zetknął się Arthur Max gromadząc materiały, służące za podstawę przy projektowaniu wyglądu planów zdjęciowych. Okazało się, że podróż do Somalii, by na własne oczy zobaczyć ubiory mieszkających tam ludzi, jest niemożliwa. – Na szczęście istnieje wiele materiałów dziennikarskich z tamtych wydarzeń – mówi Howarth-Sheldon – znalazłam też kilka książek, a sporo materiałów znalazłam w Internecie. Dowiedziałam się, że ubiór, jaki zarówno wtedy, jak i obecnie nosi większość mieszkańców Somalii, to mieszanka ubrań zachodnich – najczęściej przekazanych jako dary przez ONZ lub inne organizacje humanitarne – z kolorowymi, tradycyjnymi ma-awi, czyli sukniami, noszonymi przez mężczyzn, do których w przypadku kobiet dochodzą chusty i zasłony na twarz.

Howarth-Sheldon spędziła sporo czasu w sklepach z używaną odzieżą, próbując znaleźć w nich ubrania pochodzące z okresu od końca lat 70. do początku lat 90. Kupiła także stare tkaniny, które wykorzystała do uszycia innych kostiumów.

Nie istniało coś takiego, jak jednolity mundur członków somalijskich grup paramilitarnych. – Zdecydowaliśmy się nieco odejść od rzeczywistości, by widz mógł odróżnić bojówkarzy od normalnych Somalijczyków – mówi Howarth-Sheldon. – Starałam się, by milicjanci nosili nieco elementów maskujących, ich ubrania zostały także wybrudzone i porządnie zniszczone. Część bojówkarzy ubrana jest w mieszankę ubrań zachodnich i ma-awi. Te suknie są szyte z bawełny, kupiliśmy jej więc tyle, ile się dało, by uszyć kostiumy.

Ogółem Howarth-Sheldon i jej zespół wyprodukowali blisko 3000 kostiumów. Projektantka spędzała później niemal całe dnie na planie, dokonując niezbędnych poprawek w wyglądzie poszczególnych aktorów, poprawiając ich ubrania, naprawiając zniszczone kostiumy i brudząc te, które wyglądały zbyt świeżo.

W tym samym czasie David Murphy zajmował się załatwianiem blisko 600 mundurów nie tylko oddziałów USA, takich jak rangersi, komandosi, czy piloci 160SOAR ale także rozmaitych krajów, które oddały swe wojska pod sztandar Narodów Zjednoczonych. Szukał, między innymi, mundurów pakistańskich, włoskich i malezyjskich. Zajmował się też gromadzeniem autentycznych naszywek, odznaczeń i oznaczeń stopni wojskowych. Doradca do spraw wojskowych, Harry Humphries, dbał o to, by mundury i elementy dodatkowe były noszone we właściwy sposób. Wyposażenie dodatkowe, takie jak hełmy, kamizelki kuloodporne, pasy, zostały zebrane przez wydzielony zespół, w skład którego wchodziły dwie młode dziewczyny z Czech i ze Słowacji.

Odnalezienie Afryki Wschodniej w Afryce Północnej

Pięćdziesiąt lat temu, gdy chciano nakręcić film w jakiejś egzotycznej scenerii, zazwyczaj budowano ją w hollywoodzkim studio. Obecnie to się zmieniło, gdy trzeba, to Paryż filmuje się w Paryżu, Tokio w Tokio, a Katmandu w Katmandu.

Niestety, pomysł sfilmowania "Helikoptera w ogniu" w Somalii pozostawał w sferze fantazji. Ten kraj, będący niegdyś celem wakacyjnych wycieczek bogatych Włochów, jest obecnie równie niebezpieczny i pogrążony w anarchii, jak miało to miejsce w 1993 roku. – Kiedy przeczytałem książkę pierwszy raz – wspomina Branko Lustig – powiedziałem Ridley’owi, że pojadę do Mogadiszu rozejrzeć się ale wkrótce zdałem sobie sprawę, że nikt nie daje wiz na wyjazd do Somalii. Jedynym sposobem dostania się tam, jest podróż do Etiopii, gdzie można spróbować wynająć łódź. Nie można powiedzieć, by było to najwygodniejsze rozwiązanie.

- Do Mogadiszu nie można pojechać – dodaje kierownik produkcji Arthur Max. – Miasto jest niebezpieczne, kontrolowane przez uzbrojonych członków grup paramilitarnych. Wiedzieliśmy, że nie możemy tam kręcić zdjęć. Dlatego zdecydowaliśmy się poszukać jakiegoś właściwego miejsca na obszarach śródziemnomorskich, w Izraelu, Jordanii, Egipcie, w południowej Hiszpanii, czy na terenach Afryki Północnej. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Rabat i pobliskie miasto Sale, leżące na atlantyckim wybrzeżu Maroka. Z materiałów dokumentalnych, do jakich mieliśmy dostęp – zdjęć i filmów – wynikało, że architektura i samo miejsce było najbardziej podobne do tego, co znajduje się w Mogadiszu.

Mówi Ridley Scott – Sam film musieliśmy zrobić stosunkowo szybko, ponieważ prace rozpoczęliśmy w marcu, a miał on wejść na ekrany w grudniu tego samego roku. Cała sprawa polega po prostu na szybkim podejmowaniu decyzji. Kiedy pracowałem jeszcze nad Hannibalem, poprosiłem Branko i Arthura, by wyszukali odpowiednie plenery. Obejrzeliśmy zdjęcia, które przywieźli, i od razu zdecydowaliśmy się na Maroko. To się nazywa szybki start.

Branko Lustig pracował już przy innych filmach, kręconych w Maroku, na przykład przy Gladiatorze, do którego część scen kręcono w południowym, pustynnym mieście Ouarzazate (znanym również ostatnio jako „Pustynne Hollywood”). Miał więc dobrą orientację w marokańskiej branży filmowej i w ludziach, w niej działających. Wiele lat temu poznał i zaprzyjaźnił się ze znanym marokańskim reżyserem filmowym, Souheilem Ben Barką, który stoi obecnie na czele krajowej komisji filmowej, znanej jako CCM (Centre Cinematographique Marocaine). - Pan Ben Barka i gubernator Sale potwierdzili, że możemy filmować w wybranym przez nas rejonie, a kiedy Jerry i Ridley zatwierdzili moje propozycje, powróciłem do Maroka z listem do Jego Wysokości Króla Mohammeda VI, zawiozłem mu też przetłumaczoną na francuski kopię scenariusza – mówi Lustig.

- Król i jego ministrowie przychylnie odnieśli się do całej sprawy – kontynuuje producent. Zdawali sobie sprawę, że film opowiada o wydarzeniach autentycznych i, że nie ma wymowy anytislamskiej. Nie tylko wydali zgodę na filmowanie ale dodatkowo wypożyczyli nam wiele sprzętu wojskowego, od czołgów, poprzez samochody, do śmigłowców.

Wybór lokacji, dokonany przez Lustiga, był trafny. Rabat, stolica Królestwa Maroka, to postępowe miasto, w którym głównymi językami są francuski i arabski. Miasto ma dobrą infrastrukturę, dzięki czemu zakwaterowanie nie sprawiało kłopotów, posiada liczne restauracje i atrakcje, które mogą zapewnić rozrywki licznej grupie filmowców, mających spędzić tam ponad cztery miesiące. Stare miasto Sale, leżące nad rzeką Bou Regreg, jest niezwykle podobne do Mogadiszu. Obie miejscowości to duże miasta na brzegu oceanu (choć leżą po przeciwnych stronach Afryki, Sale na brzegu Atlantyku, Mogadisz na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego). Na szczęście, w przeciwieństwie do Mogadiszu, Sale oferowało pomoc ze strony króla Mohammeda VI, władz skupionych w CCM (Centre Cinematographique Marocaine) i doświadczonych, miejscowych pracowników.

- Wiele firm przyjeżdża do Maroka kręcić filmy – mówi Jerry Bruckheimer – sam kraj ma też dobrze rozwiniętą kinematografię miejscową. Producent ma więc do swej dyspozycji wielu doświadczonych, znakomitych pracowników miejscowych. Kiedy jedzie się tam na zdjęcia, można wynająć kamerzystów, ludzi od produkcji, oświetlenia, planu. Wszyscy oni są gotowi i chętni do pracy.

- Maroko to piękny kraj, z bogatą kulturą – dodaje Bruckheimer – wszyscy pracujący przy filmie mają więc co robić w chwilach wolnych od zajęć. Można wybrać się do Marakeszu, Fezu, Kasablanki czy Tangieru, czy nawet do południowej Hiszpanii, którą od Rabatu dzieli zaledwie kilka godzin drogi. W samym mieście można zwiedzić wspaniałe, stare budowle lub zaprzyjaźnić się z Marokańczykami, bardzo uprzejmymi ludźmi.

Produkcja na całego

Nim aktorzy i ekipa mogli rozpocząć zdjęcia, konieczne było skonstruowanie planów. Ridley Scott poprosił o to po raz trzeci (po G.I. Jane i Gladiatorze) kierownika planu Arthura Maxa. – Na początku – wyjaśnia Max – ja i Ridley poprzypinaliśmy na tablicach tyle materiałów źródłowych, ile tylko udało nam się odnaleźć. Później zostawiliśmy tylko to, co do nas przemawiało, próbując zaczerpnąć natchnienia z niektórych zdjęć. A jeszcze później udaliśmy się na miejsce, by dopasować te obrazy do zastanej sytuacji na tyle, na ile się tylko dało.

- W przypadku "Helikoptera w ogniu" – kontynuuje Arthur Max – dużo czasu poświęciliśmy na makiety w dużej skali, nakręciliśmy też miasto z powietrza, zaznaczając te obszary, które nas interesowały. A potem zaprojektowaliśmy prawdziwy plan i na cztery miesiące przed planowanym terminem rozpoczęcia zdjęć rozpoczęliśmy jego budowę.

Dla potrzeb filmu konieczne było zmienienie całej okolicy. Marokańskie miasto miało zamienić się w Mogadisz. Wybrana do filmowania dzielnica, zapuszczona, robotnicza część miasta, zwana Sidi Moussa, gdzie w zabudowie przeważają budynki dwu, trzypiętrowe, zamieszkana jest w większości przez przybyszów ze wsi, szukających lepszego życia w mieście. Ridley Scott potrzebował miasta dużego na tyle, by można go było fotografować zarówno z ziemi, jak i z powietrza – jeśli to możliwe, bez wykorzystywania efektów specjalnych. Niezwykle ważne było też, by wybrana dzielnica przypominała stolicę Somalii tak, jak to tylko było możliwe.

- Ponad miesiąc spędziliśmy w Sale fotografując miasto zarówno z ziemi, jak i ze śmigłowca – mówi Arthur Max. – Kręciliśmy się po ulicach, zanim trafiliśmy do Sidi Moussa. Znaleźliśmy tak dużo ciekawych miejsc, że musieliśmy decydować się, gdzie nie będziemy kręcić. W Sidi Moussa są stare mury, pochodzące z czasów krucjat ruiny, na wpół wykończone dzielnice, drogi biegnące wybrzeżem oceanu, cmentarze, obszary opuszczone, przykłady naprawdę pięknej architektury, wspaniałe bazary. Mówiąc krótko, było to dla nas idealne miejsce, chcieliśmy wiec wykorzystać je do końca.

Jednocześnie pracowano nad kilkoma planami, umieszczonymi w różnych miejscach Sidi Moussa, na każdym planie pracowało przynajmniej 150 osób. Kilka planów zbudowano od podstaw, inne tworzono w oparciu o istniejące budynki, które dostosowano do potrzeb filmu lub pozostawiono w ich naturalnym stanie.

Największe zmiany objęły aleję Nassera, główną „arterię” dzielnicy, wzdłuż której stoją apartamenty i niskie, parterowe sklepiki. Tam Max i jego ludzie zaplanowali budowę drogi Hawlwadig, i wybudowali od podstaw – na boisku do piłki nożnej – budynek, będący celem misji rangersów i członków oddziału Delta. Ponieważ prawdziwy cel ataku nie prezentował się zbyt okazale, Max zdecydował się nieco odejść od rzeczywistości.

- Zdecydowaliśmy się wybudować go od podstaw - wyjaśnia. – Mieliśmy tam kręcić tak dużo ujęć – ze śmigłowcami, komandosami opuszczającymi się na linach, ludźmi biegającymi po dachach, że zgranie tego wszystkiego w jakimś już istniejącym miejscu, byłoby prawie niemożliwe. Wybudowaliśmy więc nowe pole do piłki nożnej dla mieszkańców dzielnicy w innym miejscu, a na miejscu dotychczasowego wybudowaliśmy budynek, podobny do tych, jakie trafiają się w Mogadiszu. Pochodzi on z okresu kolonizacji włoskiej, widoczne są w nim wpływy arabskie. Jest to opuszczony budynek rządowy, ponieważ rząd somalijski nie istniał w okresie, w którym dzieje się nasza opowieść. Miał być filmowany z powietrza, staraliśmy się więc, by możliwie najlepiej dopasować go do istniejącego otoczenia.

Obszar kilku przecznic alei Nassera zamieniono w Mogadiszu tak dokładnie, że osoby, które widziały prawdziwe miejsce opisywanych wydarzeń, były zdziwione stopniem podobieństwa. Całkowicie zmieniono fasady istniejących budynków, wyeliminowano z nich motywy marokańskie, poznaczono je śladami od kul i odłamków (niemal wszystkie po prostu namalowano, za wyjątkiem tych, które zrobiono w fałszywych fasadach, zdjętych z domów po zakończeniu zdjęć). Całe ulice zastawiono wrakami spalonych samochodów, barykadami i stertami gruzu. Udało się odtworzyć wygląd miasta stojącego na krawędzi szaleństwa. Ogółem, w Mogadiszu przekształcono obszar około 35 ulic Sidi Moussa.

W pobliżu budynku-celu wybudowano i postarzono żałosną pozostałość kolonialnej przeszłości Somalii, „Arco de Triunfo Dopolare”, wybudowany przez Włochów, w okresie ich prób kolonizacji tego kraju. – Nasze dzieło oparliśmy na prawdziwym łuku, wzniesionym w Mogadiszu w latach 30. ubiegłego stulecia – mówi Max. - Odtworzyliśmy go, by dodać miastu nieco historii. Staraliśmy się pokazać Mogadiszu wraz z całą jego skomplikowaną historią powtarzających się okupacji: Turków otomańskich, Włochów, Brytyjczyków, a w końcu kontrolowanego przez Związek Radziecki marionetkowego rządu, który został obalony przez Aidida we współpracy z innymi klanami. Potem ich koalicja zaczęła walczyć między sobą.

Miejsce katastrofy pierwszego Black Hawka, a także kilka otaczających je budynków, w których toczy się spora część akcji filmu, nazwano „Alamo”. Zaprojektowano je i wybudowano na miejscu niedokończonych budynków mieszkalnych w dzielnicy Hay Arrahma miasta Sale, mniej więcej dwie mile od alei Nassera. – Wykorzystaliśmy na wpół gotowe budynki jako szkielety naszych budowli. Dodaliśmy do nich fasady, detale architektoniczne, stworzyliśmy restauracje, wystawy sklepowe, salony piękności, kawiarnie, kino, a nawet fontannę. Ponieważ do całego tego miejsca prowadziły tylko cztery wjazdy, nad którymi mieliśmy kontrolę, czuliśmy się jak na wielkim podwórku. Rząd Maroka i władze miasta Sale wyświadczyły nam ogromną przysługę, pozwalając nam wykorzystać wybrane przez nas miejsca do potrzeb realizacji filmu.

Wszystkie budynki ozdobiono odtworzonymi z dużą pieczołowitością szyldami sklepowymi, napisami i graffiti na murach w językach somalijskim i w łamanym angielskim, naiwnymi muralami propagandowymi. Przy ich tworzeniu pomagali byli mieszkańcy Somalii. By dodać realizmu, zespół ogrodników dbał o przesadzone dla potrzeb filmu palmy, które nieco ożywiały pustynny wygląd Sidi Moussa.

Inną część miasta, jeszcze mniej zabudowaną, niż obszary wokół alei Nassera, wybrano jako miejsce katastrofy drugiego śmigłowca. – Wybudowaliśmy tam zrujnowaną medressę, islamską szkołę religijną, usytuowaną obok prawdziwego meczetu, w bardzo biednej części miasta – mówi Max. – Chcieliśmy, żeby ten plan był nieco mniej miejski i wyglądał znacznie bardziej tradycyjnie.

- Rabat i Sale to miasta o wspaniałej historii – kontynuuje Max - staraliśmy się, kiedy się tylko dało, wykorzystywać stare, zabytkowe budynki. Za przykład niech posłuży wykorzystanie dziedzińca znajdującego się w pobliżu słynnej Rue de Consuls, alei sklepowej, znajdującej się w pobliżu siedemnastowiecznego rynku miejskiego i wykorzystanie otoczonego murami starego miasta, które zamieniliśmy w rynek Bakara, gdzie oprócz owoców i warzyw sprzedawano broń i granaty. Dla potrzeb filmu jeden z zakątków rynku przekształcono w przerażające miejsce handlu śmiercią.

Bazę sił wojskowych armii USA odtworzono dzięki pomocy rządu Maroka, który zezwolił na wykorzystanie w tym celu czynnej bazy lotniczej Królewskich Sił Powietrznych, leżącą około 20 mil na północ od Rabatu, w pobliżu miasteczka Kenitra. Plany zdjęciowe wykorzystywały istniejące hangary, wybudowano też część innych, niezbędnych w realizacji filmu budynków. Nawet w przypadku bazy, która nie zaprzestała działalności na czas pobytu filmowców, Scottowi i Maxowi udało się stworzyć fascynujący wizualnie obraz koszar rangersów. Na plaży, w pobliskim miasteczku Mehdiya, w popularnym miejscu wypoczynku Marokańczyków, wybudowano strzelnicę wojskową.

Jedynym planem, którego nie wybudowano w jakimś miejscu przypominającym oryginalną lokację, było JOC, czyli Centrum Operacji Połączonych, miejsce, z którego generał Garrison dowodził misją, otoczony ekranami monitorów i telewizorów, dzięki którym wiedział co dzieje się z jego ludźmi. Centrum zostało wybudowane w dzielnicy przemysłowej Sale, wewnątrz opuszczonego magazynu, znajdującego się o zaledwie kilka przecznic od budynku, w którym mieścił się zespół produkcyjny filmu.

Dla potrzeb nakręcenia sceny biegu wyczerpanych rangersów za wozami konwoju ratunkowego, wykorzystano inny fragment dzielnicy na wpół wybudowanych i nigdy nie wykończonych budynków mieszkalnych.

Mówi Arthur Max – Naszym celem było możliwie wierne odtworzenie atmosfery i wyglądu Mogadiszu, w czasie, w którym dzieje się film. Pracowało z nami ponad 400 osób różnych narodowości. Mieliśmy tam Amerykanów, Anglików, Marokańczyków, Chorwatów, Włochów, Hiszpanów, Rosjan, Czechów, Słowaków i Francuzów, a także mniejsze grupki przedstawicieli innych narodowości. Wydaje mi się, że było to z korzyścią dla wyglądu planu, należy bowiem pamiętać, że przez Somalię na przestrzeni wieków przetoczyło się wiele fal kolonizacji, kraj ten też wielokrotnie znajdował się pod okupacją różnych wojsk, co pozostawiło swoje ślady w architekturze i wyglądzie tamtejszych budynków.

- Jedna z największych różnic pomiędzy tym, co zrobiliśmy w Maroku na planie "Helikoptera w ogniu", a tym, co zrobiliśmy realizując "Gladiatora" – mówi Max – polega na tym, że w przypadku tego filmu plany budowaliśmy wewnątrz dużego, istniejącego miasta. "Helikopter...", tak naprawdę, to film dziejący się w jednym miejscu, podczas gdy akcja "Gladiatora" toczyła się na planach wybudowanych na terenach zamkniętych, oddalonych od dużych skupisk ludności. Tu pracowaliśmy w środku miasta. Mogę tylko powiedzieć, że było to niezwykłe wyzwanie.

Przygotowania i nauka

Harry Humphries jest – według zgodnych ocen wszystkich znajomych, natomiast wbrew własnej opinii – jedną z najbardziej interesujących postaci świata współczesnego filmu i telewizji. W swoim czasie służył w jednostce komandosów marynarki wojennej USA, S.E.A.L., posiada wysokie odznaczenia za służbę w Wietnamie. Posiada własną firmę, GSGI (Global Studies Group, Inc.), zajmującą się sprawami bezpieczeństwa i szkolenia taktycznego. Pracuje również dla Jerry‘ego Bruckheimera w roli głównego doradcy do spraw wojskowych lub technicznych. W tej właśnie roli brał udział przy realizacji filmów Twierdza, Con Air, Armageddon, Wróg publiczny i Pearl Harbor. Przy okazji realizacji "Helikoptera w ogniu" Bruckheimer raz jeszcze zwrócił się do niego z prośbą o pomoc. Tym razem jednak nie chodziło jedynie o doradztwo na planie, lecz także o przygotowanie aktorów do wcielenia się w role rangersów, członków formacji Delta Force, pilotów i członków załóg śmigłowców.

Bruckheimer, Scott i producenci wykonawczy Mike Stenson, Chad Oman i Branko Lustig rozpoczęli rozmowy z Departamentem Obrony USA, które przyniosły rezultat w postaci doskonałej współpracy pomiędzy ekipą filmową a wojskiem. Armia nie tylko zezwoliła na nakręcenie opowieści ale pomogła ekipie uczynić ją jak najbardziej realistyczną. Rzecz jasna, współpraca Bruckheimera z armią Stanów Zjednoczonych i Departamentem Obrony datuje się od czasów filmu Top Gun, a jej ostatnim rezultatem był film "Pearl Harbor" ale "Helikopter w ogniu" jest oparty na misji, która dla wielu pozostaje drażliwa, a nawet kontrowersyjna.

Mówi Bruckheimer – Książka Marka Bowdena jest na ich liście książek polecanych do przeczytania... Armia chce, by oficerowie i szeregowi ją przeczytali. Szefowi Połączonych Sztabów, generałowi Sheldonowi, książka się bardzo podobała, dlatego, kiedy pojechaliśmy do Waszyngtonu na spotkanie z (byłym) sekretarzem obrony Williamem Cohenem, przyjęli nasz projekt niezwykle entuzjastycznie.

Pierwszym, bardzo znaczącym znakiem współpracy, było pozwolenie, wydane przez Departament Obrony, na mocy którego aktorzy, biorący udział w Helikopterze w ogniu, mogli uczestniczyć w szkoleniu w prawdziwych bazach wojskowych służb, członków których odtwarzali na ekranie: w Fort Benning w Georgii w przypadku rangersów; w Fort Bragg w Północnej Karolinie w przypadku członków sił specjalnych (w tym żołnierzy formacji Delta, która jest tak tajna, że armia USA do tej pory nie potwierdziła oficjalnie jej istnienia); i w Fort Campbell w Kentucky, gdzie mieści się baza 160 SOAR (Regimentu Powietrznego do Zadań Specjalnych) w przypadku pilotów.

- Czuliśmy, że dla aktorów sprawą kluczową będzie poczucie się – choćby na krótko – żołnierzami, jeśli mają dobrze zagrać ich role. – zapewnia Jerry Bruckheimer. – Dlatego, podobnie jak w przypadku filmu "Pearl Harbor", posłaliśmy ich na szkolenie. Nie jakiś hollywoodzki obóz treningowy ale do prawdziwego ośrodka szkoleniowego. Nic nie zastąpi prawdziwego doświadczenia. Tego się nie da podrobić. Chcieliśmy, żeby aktorzy czuli szacunek do żołnierzy, znali wyzwania fizyczne, jakie muszą przejść. Kiedy rozmawiasz z dowolnym żołnierzem, który brał udział w walce, powie ci, że swoje życie zawdzięcza albo szkoleniu, albo facetowi, który walczył z nim ramię w ramię.

- Posłanie aktorów do obozu szkoleniowego to teraz niemal codzienna praktyka– dodaje Ridley Scott – kiedy jednak się nad tym zastanowić, nie jest to pozbawione sensu, ponieważ jeśli któryś z aktorów sądzi, że jest lepszy od innych, to widać to na ekranie, i cały film traci sens. A dodatkowo, jeśli wcześniej nie byli sprawni fizycznie, to po szkoleniu będą sprawniejsi niż kiedykolwiek. Zresztą, nawet jeśli nie można im było niczego zarzucić, to po powrocie będą sprawniejsi niż wydawało im się, że jest to w ogóle możliwe!

Mówi Harry Humphries – Zawsze staram się zadbać, by zanim zaczniemy kręcić zdjęcia do filmu takiego jak ten, w którym Jerry i Ridley chcieli oddać wszystko bardzo realistycznie, aktorzy zapoznali się z bronią, nabyli odpowiednich umiejętności fizycznych, by nie było konieczne uczenie ich tego na planie. Poza tym, według mnie, posłanie ich na wyczerpujące szkolenie nie ma sensu, jeśli jedynym rezultatem, jaki się osiągnie, będą ich słowa – Kurde, facet, przeszliśmy piekło. Odpowiem wtedy – Tak, świetnie, a czego się nauczyliście? Dlatego staram się, by aktorzy nie dostawali w kość, lecz poznawali prawdziwe umiejętności prawdziwych żołnierzy.

- W tym konkretnym przypadku – kontynuuje Humphries – ze względu na daleko idącą współpracę ze strony Departamentu Obrony, miałem do swej dyspozycji trzy oddzielne ośrodki szkoleniowe. Dwudziestu jeden naszych aktorów, odtwarzających role rangersów, przeszło przez zmodyfikowany program indoktrynacyjny tych oddziałów. Miało to miejsce w bazie 75-ego Regimentu Rangersów w Fort Benning. Jednostka dała im najlepszych instruktorów, i nie mam żadnych wątpliwości, że było to najbardziej wyczerpujące szkolenie, jakiemu kiedykolwiek poddano grupę aktorów. Trzej aktorzy, odtwarzający role komandosów, przebywali w Fort Bragg, gdzie przeszli inny program szkoleniowy w jednostce specjalnej. Nasi dwaj piloci Black Hawków pojechali do Fort Campbell, gdzie zapoznali się z programem szkolenia śmigłowcowego 160 SOAR. Ogółem, nigdy wcześniej Departament Obrony nie pozwolił na tak daleko idące przygotowanie aktorów i nie okazał tak daleko idącej współpracy.

W Fort Benning instruktorzy rangersów podeszli ze szczególnym zrozumieniem do aktorów grających w Helikopterze w ogniu. Wielu spośród nich walczyło w Mogadiszu, wielu znało ludzi, którzy tam polegli. Komendant Oddziału Szkoleniowego Rangersów, sierżant James Hardy, zadbał o to, by skierowani do niego aktorzy zapoznali się z mentalnością żołnierzy służących w formacjach rangers, by poznali jak żyją, i dowiedzieli się, jak rozegrały się wydarzenia w Mogadiszu.

Instruktorzy rangersów uczyli swoich podopiecznych rozmaitych rzeczy – od spraw ogólnowojskowych (takich jak noszenie munduru, zwyczaje i honory), do umiejętności celnego strzelania. Aktorzy poznali Credo Rangera i historię tych oddziałów, nauczyli się bojowych technik walki wręcz, dowiedzieli się, jak wiązać węzły i korzystać z radia. Hugh Dancy, który w filmie zagra sanitariusza Kurta „Doca” Schmida, współpracował podczas ćwiczeń z prawdziwymi sanitariuszami rangersów. Czwartego dnia treningu aktorzy strzelali z karabinków szturmowych M16-A2 i z karabinów maszynowych. W trakcie szkolenia w Fort Benning aktorzy zostali ostrzyżeni tak jak rangersi, nosili mundury z kamuflażem pustynnym i plakietki, z nazwiskami żołnierzy, których role przypadły im w udziale.

Mówi instruktor rangersów, sierżant Martin Barreras – Chciałem, by pamiętali, że dla rangersów niezwykle istotna jest praca zespołowa, by zapamiętali, jaką wagę każdy z osobna i zespół jako całość przywiązuje do szczegółów.

Josh Hartnett, który przeszedł inne szkolenie wojskowe przed rozpoczęciem zdjęć do filmu "Pearl Harbor", tym razem grał całkowicie odmienną rolę sierżanta Matta Eversmanna, który brał udział w walce w Mogadiszu osiem lat wcześniej. Mówi – Nauczono nas poruszać się i myśleć tak, jak robią to rangerzy. Nauczono nas sloganów, w rodzaju „Wolno idzie gładko, a gładko idzie dobrze”, co oznacza, że jeśli ktoś miota się w terenie, nie potrafi, tak naprawdę, dostrzec tego, co się dookoła niego dzieje. - Program Szkolenia Rangersów był niesamowity – mówi Ewan McGregor. – Duży nacisk położono na to, jak mamy zagrać tych żołnierzy. Sporo maszerowaliśmy ale dużo czasu spędziliśmy też w salach wykładowych. Na koniec szkolenia musieliśmy przejść przez poligonowe miasteczko i nie dać się trafić.

- Ja oczywiście dostałem – śmieje się McGregor. – Jednak psychologiczny aspekt takiego szkolenia jest niesamowity. Spotkaliśmy kilku żołnierzy, którzy rzeczywiście tam byli, są w filmie, i możliwość obserwowania ich, poznania ich wspomnień, była czymś po prostu niezwykłym. Nie da się też przecenić naszego szkolenia z bronią. Nie na co dzień zdarza się przecież ostre strzelanie, a dla tych żołnierzy broń jest czymś tak zwyczajnym, że z trudem zauważają jej obecność. Tymczasem dla nas to było coś niezwykłego. Osobiście nie przepadam za bronią, choć muszę przyznać, że podobało mi się strzelanie. Poza tym, oczywiście, bardzo się to później przydało.

Mówi Tom Sizemore – Tym, co najbardziej zapamiętałem ze szkolenia, było Credo Rangera. Nie wydaje mi się, by większość spośród nas rozumiała tak do końca wzajemne oddanie, jakie łączy tych ludzi. To tak, jakby miało się dwustu najlepszych przyjaciół, i każdy spośród nich oddałby za ciebie życie. Skłamałbym, gdybym powiedział, że wiedziałem przedtem co to znaczy, nie miałem o tym pojęcia. Nawet teraz, wiem o co chodzi, mogę tam pojechać i zobaczyć ich we wspólnej akcji, ale gdybym miał naprawdę walczyć... Nie wiem, czy mam w sobie wystarczająco dużo odwagi, by umrzeć za kogoś lub by ryzykować swoje życie w próbie odbicia ciała żołnierza, który już zginął. Oni... to inny rodzaj ludzi. To rangersi.

- Sądziliśmy, że rangersi mają niepisaną zasadę, by nigdy nie zostawiać wrogowi swoich towarzyszy – mówi Jason Isaacs – ale kiedy dotarliśmy do Fort Benning na szkolenie, okazało się, że to jest reguła pisana! Credo Rangera jest recytowanego każdego ranka, niezależnie od tego, gdzie znajdują się żołnierze. I rangerzy naprawdę wierzą w każde zapisane tam słowo. Rozmawialiśmy z żołnierzami, którzy byli w Mogadiszu, każdy z nich powiedział, że od razu, gdy usłyszał o zestrzeleniu śmigłowców, chciał tam iść i sprowadzić do bazy swoich towarzyszy broni. Dla aktora kontakt z ich filozofią to szok kulturowy. Rangersi walczą dla faceta, który stoi po ich lewej stronie, i dla faceta, którego mają po prawej.

Brian Van Holt potwierdza to zaangażowanie – Z tego co wiem o rangersach, a spędziłem sporo czasu w ich towarzystwie, to bardzo ściśle powiązana ze sobą grupa mężczyzn. Nie potrafię tego właściwie wyrazić, żeby to zrozumieć, trzeba być rangerem. Mam jednak ten luksus, że obserwowałem ich nieco z zewnątrz. Widziałem, że są grupą solidnie wyszkolonych żołnierzy, gotowych do wykonania zadania, poza tym, dla nich równie ważna jest opieka nad pozostałymi członkami grupy. Potrafią o siebie zadbać, a w razie konieczności nie zawahają się złożyć w ofierze swojego życia. To niewiarygodne, właśnie dlatego chciałem jak najwierniej, możliwie najbardziej realistycznie oddać ich w naszym filmie.

Szkolenie rangersów było szokiem dla Michaela Roofa, komika, nie znoszącego wojska, którego jego koledzy określają żartobliwie mianem tchórza. – Boże, szkolenie z bronią, pięciomilowy bieg, skoki na przeszkodach, zeskoki z wysokości siedmiu metrów, wysadzanie drzwi... Poddawałem się chyba ze trzy raz. Patrzcie na moje włosy! Były takie długie, a oni je po prostu obcięli! - A już tak bardziej poważnie – dodaje Roof - każdy aktor zakończył szkolenie żywiąc wielki szacunek dla rangersów, mieliśmy nadzieję, że uda nam się ich wiernie oddać w filmie.

Na szkoleniu jednostek specjalnych w Fort Bragg, Eric Bana, William Fichtner i Nikolaj Coster-Waldau zapoznali się dokładnie z właściwą obsługą i działaniem broni, używanej w Somalii, przeszli także szkolenie z „wyważania drzwi” (wyważania zamkniętych bądź zablokowanych drzwi i okien z wykorzystaniem ładunków wybuchowym). Dowiedzieli się także, jak wchodzi się do budynku i oczyszcza go z potencjalnych zagrożeń.

Ostatniego dnia szkolenia Bana, Fichtner i Coster-Waldau przebywali w wybudowanej specjalnie do celów szkolenia żołnierzy wiosce, gdzie komandosi demonstrowali im, jak należy poruszać się w mieście, gdzie zewsząd grozi niebezpieczeństwo, tak jak w Mogadiszu tamtej pamiętnej nocy. Aktorzy – przypominający już nieco żołnierzy jednostek specjalnych – walczyli z przeciwnikiem wykorzystując broń szkoleniową, i dotarli do miejsca rozbicia się fikcyjnego śmigłowca.

Eric Bana, który nabrał ciała, żeby zagrać „Choppera” Reada, przeszedł na dietę, gdy tylko dowiedział się, że dostał rolę „Hoota.” Przez trzy miesiące, dzięki ćwiczeniom i – jak sam mówi - niezwykle ścisłej, i bardzo jednostajnej diecie, stracił ponad 13 kilogramów. Tę samą dietę stosował przez cztery miesiące, podczas których kręcono zdjęcia. Aktor przypomina sobie – Chciałem schudnąć tak bardzo, jak tylko się da, nim pójdę na szkolenie jednostek specjalnych, wiedziałem przecież, że pokazanie się tam w złej kondycji będzie wyjątkowo kłopotliwe.

- Spójrzmy prawdzie w oczy – kontynuuje Bana– w tym szkoleniu kluczowym słowem jest „zakłopotanie”! Na szczęście, po przybyciu na miejsce okazało się, ze moje przypuszczenia były niemal całkowicie błędne. Spodziewałem się jakichś strasznych, wymyślnych tortur fizycznych, a tak naprawdę wszyscy byli niezwykle przyjaźnie nastawienie, pomagali nam, byli też bardzo skupieni na tym, czym się zajmowali. Nauczyliśmy się tam niesamowitych rzeczy, o części z nich nie wolno mi nawet mówić.

Spotkanie prawdziwych komandosów oddziału Delta bardzo nam pomogło - mówi Bana – nie tylko jeśli chodzi o poznanie taktyki i broni. Ponieważ było nas tam tylko trzech —ja, William Fichtner i Nikolaj Coster-Waldau — spędzaliśmy mnóstwo czasu w towarzystwie naszych ośmiu instruktorów. Chodziliśmy z nimi na obiad, trzymaliśmy się razem po służbie, dobrze ich poznaliśmy. To bardzo inteligentni, wiedzący co się dzieje na świecie, oczytani faceci, mają też niesamowite poczucie humoru. Dzięki nim nabrałem pewności, co do niektórych aspektów zagrania mojego bohatera, których wcześniej nie byłem pewien. Dzięki temu szkoleniu cała nasza trójka zachowywała się na ekranie tak, jak prawdziwi komandosi, i nie miało to wiele wspólnego z udawaniem.

Willam Fichtner z uśmiechem na twarzy opisuje różnice między szkoleniem w oddziale Delta, a szkoleniem większej grupy aktorów w jednostce rangersów. – Dam wam przykład. Pierwszego dnia szkolenia w Fort Benning z rangersami, aktorzy siedzieli w sali wykładowej. Pierwszego dnia w Fort Bragg nasi instruktorzy powiedzieli: „Widzicie tamte drzwi? Wysadźmy je”. Niesamowite przeżycie. Cała nasz trójka chłonęła informacje niczym gąbki. Prawdę mówiąc, z chęcią zapłaciłbym z własnych pieniędzy, żeby uczestniczyć w takim szkoleniu.

Dodatkowe szkolenie przeszedł Nikolaj Coster-Waldau, obsadzony w roli nagrodzonego Kongresowym Medalem Honoru Gary’ego Gordona. – Prawdę mówiąc, zanim dostałem rolę, nie wiedziałem nawet, co to takiego Medal Honoru – przyznaje aktor. – Jestem Duńczykiem, zawsze mieszkałem w Danii. W Fort Bragg zwiedziłem muzeum Sił Specjalnych, jakie jest w bazie. Na ścianie widnieje tam nazwisko Gary’ego Gordona. Wkrótce dobrze już wiedziałem, jak wielkim był bohaterem, czuję się naprawdę zaszczycony, że to właśnie mi przypadł w udziale honor odgrywania go w filmie.

Podobnie jak pozostali aktorzy, Coster-Waldau był zaskoczony osobowością i charakterem spotkanych przez niego żołnierzy jednostek specjalnych – Moje wyobrażenie o nich okazało się całkowicie błędne. Spodziewałem się kogoś w rodzaju Rambo, a oni są po prostu normalnymi, uprzejmymi, bardzo przyjaznymi ludźmi. Gdyby nie nosili munduru, nie wiedziałbym, że są żołnierzami.

Na zachód od Fort Bragg, w Fort Campbell w Kentucky, Ron Eldard i Jeremy Piven poznawali na własnej skórze, co znaczy słowo „elita”. Przydzielono ich do 160 SOAR, legendarnego regimentu „Nightstalkers” (czyli nocnych łowców – przydomek ten nadano jednostce ze względu na doświadczenie jej pilotów w lotach nocnych). Aktorzy spotkali tam kilku weteranów z Somalii, „latali” na symulatorach lotniczych tej jednostki w misjach, które wiernie odtwarzały zadania, jakie stały przez Wolcottem i Durantem tamtej pamiętnej nocy, odbyli też długą rozmowę z samym Mikem Durantem, który niedawno przeszedł na emeryturę.

Podobnie jak wielu pozostałych aktorów, grających w "Helikopterze w ogniu", którzy spotkali się na żywo lub rozmawiali telefonicznie z osobami, które mieli grać w filmie, przed rozpoczęciem szkolenia Eldard miał okazję zamienić parę słów z Mikem Durantem. Wystąpił on z armii zaledwie na kilka tygodni przed rozpoczęciem przygotowań do kręcenia filmu.

- Był zakładnikiem przez ponad tydzień, odniósł też bardzo poważne rany w wypadku, na szczęście, wbrew temu wszystkiemu, udało mu się przeżyć – mówi Eldard. – Niewiarygodne, że po tym wszystkim, przez co przeszedł, to taki wspaniały facet.

- Wszyscy oni są właśnie tacy – kontynuuje Eldard. To bohaterzy i jednocześnie najbardziej normalni ludzie pod słońcem. Zdziwiłem się, jak bardzo wzruszony byłem, kiedy ich spotkałem. Pamiętam też, że w którymś momencie powiedziałem: „Tak mogłoby wyglądać spotkanie nauczycieli ze środkowego zachodu”. Piloci to nie są faceci z napiętymi bicepsami, macho, itd. To bardzo spokojni, opanowani, rozluźnieni profesjonaliści.

Mówi Jeremy Piven, który w filmie gra rolę pilota Cliffa Wolcotta – Latanie Black Hawkami wymaga niesamowitej uwagi. W każdym momencie potrzebujesz wszystkich swoich umiejętności, stery są niezwykle czułe. Trenowaliśmy na symulatorach, zapoznaliśmy się też z prawdziwymi maszynami na ziemi. Te śmigłowce są naprawdę niesamowite, najlepsze w swojej klasie. Wszędzie dolecą. Mogą latać w nocy. Są smoliście czarne, wyglądają niezwykle groźnie. Żeby je pilotować, trzeba dać z siebie wszystko. A piloci służący w 160 regimencie są ze sobą niezwykle mocno związani, są bardzo lojalni wobec siebie.

- Każdy pilot, którego spotkałem podczas szkolenia, mówił: „Tylko zagraj Cliffa Wolcotta z dumą, on był naprawdę kimś. Prosimy cię tylko o to, bądź taki, jak on.

Wydarzenia

3 października 1993

14:49 Przywódcy klanu Habr Gidr, będący celem misji, zostają zauważeni w budynku przy drodze Hawlwadig, na przedmieściach Mogadiszu.

15:32 Wyrusza grupa uderzeniowa, w składzie 19 samolotów, 12 pojazdów i 160 ludzi.

15:42 Rozpoczyna się szturm, cztery śmigłowce Black Hawk rangersów rozpoczynają desant powietrzny, członkowie jednostki Delta zostają przerzuceni na teren akcji śmigłowcami AH-60 „Little Bird”. Ranger, szeregowy Todd Blackburn, zostaje oślepiony światłem, nie udaje mu się chwycić liny desantowej i spada na ulicę z wysokości około 20 metrów.

16:00 Z obszaru całego Mogadiszu na teren działania amerykańskiej grupy uderzeniowej ściągają oddziały paramilitarnych, uzbrojonych bojówek somalijskich.

16:02 Grupa szturmowa melduje, że pojmała obu przywódców klanu i 21 innych Somalijczyków. Gdy przygotowują ich do wyjścia z budynku, od konwoju odłączają się trzy samochody, mające jak najszybciej przewieźć rannego szeregowego Blackburna do bazy.

16:15 Walki i ogólne zamieszanie opóźniają załadunek więźniów i odjazd z miejsca akcji.

16:20 Black Hawk Super Six One, pilotowany przez Cliffa Wolcotta, znanego jako „Elvis,” zostaje trafiony rakietą, wystrzeloną z granatnika. Rozbija się pięć przecznic na północny wschód od budynku, będącego celem ataku.

16:22 Tłumy Somalijczyków pędzą na miejsce, gdzie zestrzelony śmigłowiec uderzył w ziemię. Więźniowie, konwój i siły naziemne zaczynają przemieszczać się w kierunku zestrzelonego helikoptera. W powietrzu miejsce zestrzelonej maszyny zajmuje Black Hawk Super Six Four, pilotowany przez Mike’a Duranta.

16:28 Zespół ratunkowo-poszukiwawczy desantuje się na linach na ziemię, by pomóc załodze zestrzelonej maszyny.

16:35 Konwój amerykański skręcą w niewłaściwą ulicę, zaczyna błąkać się po splątanych zaułkach Mogadiszu, na każdym rogu natyka się na zapory i blokady. Konwój ponosi ciężkie straty.

16:40 Śmigłowiec pilotowany przez Mike’a Duranta, Black Hawk Super Six Four, zostaje trafiony i rozbija się mniej więcej o milę na południowy zachód od budynku-celu. Do wraku zaczyna zbliżać się tłum wrogich Somalijczyków.

16:42 Dwóch snajperów jednostki Delta, sierżanci Randy Shughart i Gary Gordon, zgłaszają się na ochotnika. Śmigłowiec wysadzi ich w miejscu rozbicia się drugiego Black Hawka. Pomogą tam bronić rannego Duranta i członków jego załogi.

16:54 „Zagubiony konwój”, w którym ponad połowa żołnierzy jest ranna bądź nie żyje, zaprzestaje poszukiwań miejsca rozbicia się pierwszego Black Hawka, zaczyna przedzierać się do amerykańskiej bazy, mieszczącej się na wybrzeżu Oceanu Indyjskiego.

17:03 Do miejsca, w którym tkwią uwięzieni członkowie załogi Duranta, wyrusza mniejszy konwój ratowniczy. Po drodze napotyka pożary, zapory blokowe i inne przeszkody.

17:34 Oba konwoje, ostrzelane i mające wielu rannych, łączą się, by wspólnie przedrzeć się do miejsca rozbicia się drugiego śmigłowca. Wokół miejsca katastrofy pierwszego helikoptera zbierają się resztki rangersów i komandosów oddziału Delta. Mają wysokie straty.

17:40 Miejsce rozbicia się śmigłowca Duranta zostaje zdobyte przez Somalijczyków, którzy zabijają Shugharta, Gordona i ocalałą załogę Super Six Four. Oszczędzają jedynie rannego Duranta, którego biorą jako zakładnika. Zostaje on odprowadzony z miejsca walki przez członków bojówek somalijskich.

17:45 Oba konwoje powracają do bazy. W pułapce pozostaje 99 ludzi, walczących o życie wokół otoczonego przez Somalijczyków wraku pierwszego śmigłowca.

22:00 Rozpoczyna się formowanie gigantycznego konwoju, w skład którego wchodzą dwie kompanie 10 Dywizji Górskiej, pozostałości grupy uderzeniowej rangersów, a także pakistańskie czołgi i malezyjskie wozy opancerzone, służące w ramach sił pokojowych. Zadaniem konwoju jest uratowanie żołnierzy oblężonych w mieście.

23:23 Olbrzymi konwój wyrusza w drogę, przedzierając się przez nieprzyjazne ulice Mogadiszu.

4 października 1993

1:55 Konwój ratunkowy dociera do uwięzionych rangersów. W powietrzu królują piloci elitarnej jednostki „Nightstalkers”, 160 Regimentu Powietrznego do Zadań Specjalnych. W swych potężnie uzbrojonych śmigłowcach „Little Bird” niestrudzenie chronią towarzyszy uwięzionych na ziemi.

3:00 Zgodnie z zasadą rangersów, nie pozostawiających wrogowi swych towarzyszy ani, żywych, ani martwych, żołnierze starają się odzyskać ciało pilota Super Six One, Cliffa Wolcotta.

5:30 Ciało Wolcotta zostaje odzyskane, konwój ratunkowy zaczyna się wycofywać. Pojazdy są zajęte przez żołnierzy z 10 Dywizji Górskiej i przez członków kontyngentu pokojowego. Rangerzy są zmuszeni biec za konwojem, cały czas pod obstrzałem.

6:30 Żołnierze powracają do kontrolowanego przez siły amerykańskiego stadionu sportowego. Ich straty to 18 zabitych i 73 rannych. Straty somalijskie nie są znane, lecz ocenia się je na około 500 zabitych i wielokrotnie więcej rannych

Zadanie wykonane

Główne zdjęcia do "Helikoptera w ogniu" zakończono 29 czerwca, po 92 dniach na planie. Ostatnie ujęcie kręcono tam, gdzie rozpoczęto realizację filmu – w bazie Królewskich Marokańskich Sił Powietrznych w Kenitrze. W Sidi Moussa ekipa budowlana nie tylko przywracała dzielnicy wygląd sprzed rozpoczęcia zdjęć do filmu, lecz także odnawiała domy. Rozmontowano bydynek-cel, a puste pole, jakie po nim pozostało, można było ponownie wykorzystać do gry w piłkę nożną. Mieszkańcy Sale powrócili do swego normalnego życia i do swych codziennych zajęć, choć wielu twierdziło, że brakuje im atmosfery i wydarzeń, jakie towarzyszyły realizacji filmu

Nadszedł czas, by Bruckheimer i Scott zajęli się skomplikowanym procesem postprodukcji filmu. Montażystą filmu został zdobywca Oskara, Pietro Scalia, już po raz czwarty pracujący nad filmem Ridley’a Scotta (wcześniej pracował nad G.I. Jane, Gladiatorem i Hannibalem), natomiast Hans Zimmer zaczął komponować muzykę. Zimmer, kolejny zdobywca Oskara w zespole, napisał ścieżki dźwiękowe do filmów Bruckheimera, takich jak Szybki jak błyskawica, Karmazynowy przypływ, Twierdza i Pearl Harbor, współpracował też ze Scottem przy okazji realizacji filmów Czarny deszcz, Thelma i Louise, Gladiator i Hannibal.

Zimmer już wcześniej połączył ludową muzykę afrykańską z dramatyczną, współczesną muzyką filmową, dokonał tego przy pisaniu ścieżki dźwiękowej do jednego z pierwszych filmów, nad którymi pracował, Świat na uboczu, podobny zabieg zastosował w The Power of One, Królu Lwie i w Endurance. Scottowi wydawał się najbardziej odpowiednim człowiekiem, do napisania muzyki do "Helikoptera w ogniu".

- Nie chciałem ilustrować tych wydarzeń jakimiś popowymi dźwiękami – mówi reżyser. – Muzyka, jaką napisał Hans, zawiera silne wpływy muzyki etnicznej, afrykańskiej i muzułmańskiej.

- Każdego ranka w Maroku budziło nas rano śpiewne wezwanie muezzina do porannej modlitwy – mówi Scott. – To było przejmująco piękne. Muzyka Hansa będzie łączyć muzyczne tradycje Wschodu i Zachodu.

Po czterech miesiącach ciężkiej, wyczerpującej pracy, obsada i ekipa filmowa mogli w końcu zastanowić się, na ile udało im się tchnąć życie w historię z nie tak dalekiej przecież przeszłości... A także nad tym, co z ich opowieści wyniosą widzowie

- Większość żołnierzy powie ci, że misja, opisana w "Helikopterze w ogniu", zakończyła się powodzeniem. Tragizm leży w tym, jak na nią zareagował kraj i jakie przyniosła skutki – mówi producent wykonawczy Mike Stenson. – Ci żołnierze to zawodowcy, wiedzą, że ofiary się zdarzają, zwłaszcza podczas misji tak niebezpiecznych jak tamta. Zależy im jednak na tym, by ludzie i decydenci wiedzieli o tych potencjalnych kosztach i wysyłali ich na zadania, które są warte tej ceny. W Somalii tego nie było.

- Wydaje mi się, że film pokaże zarówno dobre, jak i złe sceny takich operacji – dodaje Steven Ford. – Czy nasi żołnierze mają strzec pokoju, żywić głodnych, czy walczyć na wojnie? To trzy oddzielne zadania, a w Mogadiszu różnice między nimi uległy zatarciu. Świat pędzi dziś do przodu tak szybko, że wydarzenia w Somalii pojawiały się w wiadomościach CNN przez trzy dni. Jeśli akurat wtedy ktoś był na urlopie, nie wiedział nawet, że kilku niezwykłych ludzi straciło życie, próbując zrobić coś dobrego.

- Wojna jest straszna – mówi Eric Bana – ale czasami po prostu nie można jej uniknąć. Chcemy, by nasi żołnierze nadal robili to, co do nich należy, a to oznacza, że czeka nas jeszcze wiele bitew. Chcę, by widzowie zobaczyli, co czuli żołnierze w budynku-celu, w konwoju ratunkowym, w „Alamo”. Mam nadzieję, że wychodząc z kina będą mieli uczucie uczestniczenia w tej walce wraz z żołnierzami, że zrozumieją, czego się od nich żąda i czego oczekuje.

Mówi Johnny Strong, który w filmie gra rolę żołnierza formacji Delta, Randy’ego Shugharta, - Dla mnie naprawdę ważne jest to, jak odpowiedzą na niego rodziny, które straciły w tej walce swoich bliskich. Gdybym mógł im coś powiedzieć, powiedziałbym, że zrobiliśmy wszystko, by przedstawić tych ludzi takimi, jakimi naprawdę byli.

- Nie mają pytać dlaczego, mają iść i ginąć – Orlando Bloom cytuje słowa poematu Szarża lekkiej brygady, autorstwa lorda Tennysona. – Pojechali do Mogadiszu, zrobili to, do czego ich szkolono, ryzykowali życiem. Nie mieli wpływu na decyzję rządu, który wkrótce potem wycofał swoje siły z Somalii.

Mówi Tom Sizemore – Wydaje mi się, że Helikopter w ogniu pokaże ludziom, co musieli przejść ci ludzie, jakimi byli bohaterami. To, czy misja zakończyła się sukcesem, czy też nie, jest tak naprawdę bez znaczenia. Potrzeba nam ludzi, takich jak oni, by chronić naszą wolność.

- Wydaje mi się, że film udało mi się nakręcić z punktu widzenia przeciętnego żołnierza dowolnej armii – mówi Ridley Scott. – Somalijczycy, choć gorzej wyszkoleni i słabiej uzbrojeni od Amerykanów, byli bardzo skuteczni. To, co wydarzyło się w Mogadiszu, było spotkaniem dwóch formacji wojskowych. „Hoot” mówi w filmie, że „kiedy kule świszczą ci koło głowy, polityka przestaje mieć znaczenie”. Chodzi już tylko o to, by wykonać zadanie, i by wraz z towarzyszami wyjść z tego cało.

Mimo to – mówi reżyser – pojawia się, oczywiście, pytanie, czy Stany Zjednoczone miały prawo wysłać swoich żołnierzy do Somalii. Osobiście wydaje mi się, że kiedy chodzi o pomoc humanitarną, odpowiedź brzmi: po trzykroć tak. Ktoś musi to zrobić, i najczęściej przypada to w udziale USA, ze względu na siłę, znaczenie i prestiż tego kraju.

- W październiku 1993 roku widzieliśmy ciała żołnierzy amerykańskich w telewizji, powiedzieliśmy „Mój Boże” i zmieniliśmy kanał, żeby obejrzeć coś weselszego. Ale świat zmienił się już osiem lat temu, a do jakiego stopnia, zobaczyliśmy to jedenastego września. Prawda wygląda tak, że jeśli nie zamyka się drzwi, wcześniej, czy później skorzysta z nich ktoś nieproszony...

Mówi Jerry Bruckheimer – Tych ludzi posłano do Somalii, naprawdę niebezpiecznego kraju, odczuwali ogromną presję polityczną, chciano od nich rezultatów, żądano stłumienia zamieszek. Ludzie, którzy tam walczyli, oddali swe życia lub widzieli śmierć swoich przyjaciół, jestem pewien, że wywarło to wpływ na całe ich późniejsze życie.

- "Helikopter w ogniu" zabierze publiczność właśnie tam, prosto w środek skomplikowanej sytuacji - kończy Bruckheimer. – Widzowie zobaczą, jak wyglądała wtedy Somalia. Zobaczą bohaterstwo żołnierzy, ich odwagę, poświęcenie, karność. Zobaczą, jak brutalna jest wojna . Dowiedzą się też, że dzięki tej bitwie Ameryka wie jak walczyć w podobnych starciach w przyszłości.

Zebranie międzynarodowego zespołu

Kiedy Scott, Bruckheimer i Lustig zaczęli pracować nad zorganizowaniem gigantycznej produkcji, zaczęli także rozglądać się za aktorami, pasującymi do ponad 40 głównych ról w scenariuszu Nolana. Choć film skupia się na żołnierzach amerykańskich, Scott, dobierając aktorów, nie zwracał uwagi na kraj ich urodzenia. W rolach żołnierzy reżyser obsadził nie tylko dużą grupę Amerykanów, lecz także kilku utalentowanych aktorów brytyjskich (z Anglii, Szkocji i Walii) i jednego z Danii.

- Szukałem po prostu dobrych aktorów – mówi Scott – nie miało dla mnie znaczenia, skąd pochodzą. Jednak zebranie tego zespołu nie było łatwe, w końcu to 40 ról mówionych. Każda z nich jest istotna, choć niektóre nie są zbyt duże. Zdarzały się sytuacje, że proponowałem aktorowi, znanemu z dużych ról, coś mniejszego, lecz ważnego do filmu. Słyszałem wtedy, że to tylko cztery sceny. Odpowiadałem na to – Pewnie ale to cztery naprawdę dobre sceny. Ciężko było obsadzić role, przekonać aktorów do całego projektu, do tego, że ich wysiłek się opłaci.

Wbrew temu, co mówi reżyser, większość aktorów, grających w "Helikopterze w ogniu" nie miała nic przeciwko zagraniu nawet niewielkiej roli, w zamian za okazję do pracy z Ridley’em Scottem i Jerrym Bruckheimerem, zwłaszcza w filmie o takim znaczeniu.

Najważniejsze, oczywiście, było obsadzenie dwóch ról kluczowych - Eversmanna i „Hoota”. Bruckheimer i Scott zgadzali się, że jako odtwórcę pierwszej roli widzą Josha Hartnetta, jednego z najbardziej utalentowanych amerykańskich aktorów młodego pokolenia, który niedawno miał okazję pracować z producentem i Benem Affleckiem i Kate Beckinsale przy zdjęciach do filmu Pearl Harbor. Mówi Bruckheimer – Wydaje mi się, że Josh jest pod pewnym względem unikatowy – kamera go kocha, wygląda świetnie, w swoją pracę wkłada mnóstwo zaangażowania, w całości poświęca się pracy. A pomimo, iż jest tak przystojny, ma w sobie coś niezwykle wrażliwego, głęboko ludzkiego, idealnie nadaje się do roli Matta Eversmanna.

Hartnett, mając za sobą udział w odtworzeniu wojny na planie filmu "Pearl Harbor", dostrzegł w "Helikopterze w ogniu" rzeczy, które różniły ten film od epickiego obrazu o Drugiej Wojnie Światowej. – Tym , co naprawdę wyróżnia ten film, to fakt, że opowiada on historię o czymś ważnym, o czym większość z nas nie ma zielonego pojęcia – mówi Hartnett. – To jedna z tych historii, jakie ludzie widzą w telewizji, mówią: Mój Boże, jak to się stało? Mam nadzieję, że po tym filmie ludzie zaczną się interesować tym, co dzieje się wokół nich na świecie

Bruckenheimer i Scott zwrócili też uwagę na Erica Banę, mieszkańca Australii. Aktor jest tam niezwykle popularny, sławę zdobył początkowo jako komik i gwiazda własnego serialu telewizyjnego, a następnie jako aktor. Pamiętny jest zwłaszcza jego występ w roli socjopaty Marka „Choppera” Reada, w filmie fabularnym Chopper. Bana jest praktycznie nieznany w USA ale już pierwsze spotkanie przekonały zarówno producenta, jak i reżysera, że znakomicie nadaje się do wcielenia w postać enigmatycznego sierżanta jednostki Delta „Hoota” Gibsona.

- Wychowałem się na filmach wojennych – opowiada Bana – ale "Helikopter w ogniu" jest od nich inny, to film o współczesnych walkach w mieście, które wcześniej praktycznie nie pojawiały się na ekranie. Byłem na siebie trochę wściekły, że nie wiedziałem zbyt wiele o bitwie o Mogadiszu, jednak później zrozumiałem, że większość ludzi także nie ma o tym pojęcia, i że jest to doskonały powód do nakręcenia tego filmu. Choć opowiadane wydarzenia są tragiczne, bohaterstwo tych żołnierzy jest po prostu niewiarygodne.

- Kiedy tylko przeczytałem książkę i scenariusz, wiedziałem, że film musi się udać – kontynuuje Bana. – A to nie zdarza się zbyt często. Dodatkowo, uświadomiłem sobie, że reżyserem jest Ridley Scott, a producentem Jerry Bruckheimer, i że jest to największy projekt, o jakim słyszałem. Od tej chwili podjęcie decyzji nie było już trudne. Jestem dumny z tego, że biorę udział w tym filmie.

Kolejnym utalentowanym aktorem z Europy, który dołączył do ekipy, był Ewan McGregor, młody Szkot, znany z ról w filmach Trainspotting, Gwiezdne Wojny: Epizod 1: Mroczne widmo, w którym odtwarzał młodego Obi-Wana Kenobiego, a także z ostatniego filmu, musicalu Moulin Rouge, w którym wystąpił u boku Nicole Kidman.

Podobnie, jak w przypadku Hartnetta i Bany, jedynym, czego McGregor potrzebował do podjęcia decyzji, było zapoznanie się z tematem filmu, jego reżyserem i producentem. Jego pierwszy kontakt z projektem był jednak wyjątkowo ulotny. Mówi McGregor – Wyjeżdżałem właśnie do Hondurasu, na wycieczkę do lasu tropikalnego. Tuż przed przyjazdem dostałem przesyłkę, a w niej książkę Black Hawk Down. Nie było żadnej wiadomości, nic poza książką. Zabrałem ją ze sobą, przeczytałem całą w trakcie lotu. Pomyślałem – Co za wspaniała, poruszająca historia. Kiedy tylko dotarłem do Hondurasu, zadzwoniłem do swojego agenta i powiedziałem mu – Słuchaj, zadbaj o to, żebym nie stracił tej okazji, bo bardzo chcę wziąć w tym udział.

- Siedziałem więc w dżungli – kontynuuje McGregor – a naszą komórkę satelitarną mogliśmy włączać jedynie na 20 minut każdego ranka, ponieważ nie mieliśmy jak jej naładować. Po dwóch tygodniach łażenia w dżungli, co jest naprawdę ciężkie, mój agent powiedział mi, że mam rolę, i że jak tylko wrócę, powinienem być gotowy do spędzenia jakiegoś czasu w szkoleniowym ośrodku wojskowym! Powiedziałem – Właśnie teraz czuję się tak, jakbym siedział w obozie dla rekrutów gdzieś w dżungli! Ale od razu po powrocie zadzwoniłem do Ridley’a i powiedziałem mu, że chcę wziąć udział w filmie.

Jerry Bruckheimer dobrze znał dwóch innych, kluczowych dla filmu aktorów – obaj występowali w jego innych filmach – w Pearl Harbor, Wrogu publicznym i w Twierdzy. Mowa o Tomie Sizemore i Williamie Fichtnerze, którzy wcielili się w role rangera, porucznika Danny’ego McKnighta i sierżanta oddziału Delta Jeffa Sandersona.

Filmy wojenne nie są dla Sizemore’a czymś nowym, wziął już udział w walkach z Japończykami na planie Pearl Harbor, walczył też z nazistami u boku Toma Hanksa w filmie Stevena Spielberga Szeregowiec Ryan. On również niezwykle chętnie wskoczył w żołnierskie buty, zgadzając się na udział w "Helikopterze w ogniu". – Chciałem pracować z Ridley’em Scottem, ponieważ uważam go za jednego z najlepszych reżyserów na świecie – mówi Sizemore. – A Danny McKnight jest kimś w rodzaju archetypu amerykańskiego żołnierza, walczy bez mrugnięcia okiem. To urodzony dowódca, a w tamtym czasie miał już 37 lat – dokładnie tyle, co ja teraz.

W roli generała Williama F. Garrisona, człowieka, którego historia dopiero oceni za rolę, jaką odegrał dowodząc misją, Bruckheimer i Scott obsadzili Sama Sheparda, scenopisarza, zdobywcę nagrody Pulitzera, jednego z najbardziej szanowanych i wszechstronnych aktorów amerykańskich. Shepard przypomina sobie wydarzenia, które dały początek filmowi: - Nie mogę powiedzieć, żebym za dużo o tym wszystkim wiedział, pamiętam jednak dokładnie, jak emocjonalnie zareagowałem na rozbitą twarz Mike’a Duranta, pokazaną przez Somalijczyków na fotografii, po tym jak go złapali. Pamiętam też ciała martwych Amerykanów, wleczone po ulicach. Dla Amerykanów to były straszne obrazy. Sheparda poruszyła także dokładność i szczegółowość książki Bowdena.

Brytyjski aktor Jason Isaacs, który walczył z Amerykanami jako brytyjski oficer w epickim filmie Patriota, opisującym wydarzenia z czasów wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, założył teraz na siebie mundur amerykański, wcielając się w rolę kapitana rangersów, Mike’a Steele’a. Podobnie jak inni, Isaacs był głęboko poruszony książką Bowdena, i tak jak inni uważał, że scenariusz jest bardzo dobry. – Moja pierwsza reakcja była bardzo, bardzo samolubna - przyznaje Isaacs. – Miałem nadzieję, że uda mi się jakoś wkręcić do tego filmu. Kiedy reżyserem jest Ridley Scott, który mówi, że chce zrobić film, niektóre rzeczy bierze się po prostu na wiarę!

Pozostałe role mówione przypadły aktorom ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Europy, wśród których znalazło się wiele nazwisk, znanych z głównych ról w popularnych filmach. Wszyscy oni chcieli wziąć udział w projekcie Scotta i Bruckheimera. Ze Stanów przybyli Ron Eldard, Brian Van Holt, Jeremy Piven, Charlie Hofheimer, Thomas Guiry, Gregory Sporleder, Carmine Giovinazzo, Gabriel Casseus, Chris Beetem, Tac Fitzgerald, Johnny Strong, Steven Ford, Željko Ivanek, Glenn Morshower, Kim Coates (ten akurat jest Kanadyjczykiem), Brendan Sexton III, Danny Hoch, Kent Linville, Enrique Murciano, Michael Roof, Jason Hildebrandt, Ty Burrell, Richard Tyson i Boyd Kestner.

Z Anglii pochodzą Jason Isaacs i Hugh Dancy, Thomas Hardy, Matthew Marsden, Orlando Bloom (świeżo po rocznej pracy na planie trylogii Władca pierścieni, gdzie grał Legolasa), Razaaq Adoti, George Harris i Treva Etienne. Z innego kraju, wchodzącego w skład Zjednoczonego Królestwa, pochodzi Szkot Ewen Bremner (podobnie jak Ewan McGregor), natomiast Walijczykami są Ian Virgo i Ioan Gruffudd. Z Australii pochodzi Eric Bana. Duńczykiem jest Nikolaj Coster-Waldau, wielka gwiazda w swoim rodzinnym kraju.

Niektórzy mogą sądzić, że obsadzenie tak licznych aktorów cudzoziemskich w rolach żołnierzy armii Stanów Zjednoczonych, będzie przyczyną trudności. Ewan McGregor mówi: - W Wielkiej Brytanii mamy tak wiele miejscowych akcentów, że zawsze, gdy gram tam w jakimś filmie, muszę mówić z innym akcentem. Zrobiłem wcześniej kilka filmów w USA, i akcent jest po prostu czymś, nad czym trzeba popracować. Poza tym w Wielkiej Brytanii jesteśmy tak nasyceni amerykańskimi filmami i telewizją, że znamy ten akcent od dziecka.

- W Danii także wychowujemy się na amerykańskich filmach i ich telewizji – potwierdza Nikolaj Coster-Waldau. – Akcent amerykański znam tak dobrze, że dla mnie znacznie trudniej jest mówić z akcentem brytyjskim!

Jason Isaacs: – Jeśli nie potrafisz zmieniać akcentu, a jesteś aktorem w Anglii, to masz spory problem.

- Granie Amerykanina nie różni się niczym, od grania samego siebie – mówi Matthew Marsden, młody brytyjski aktor i wokalista, który odtwarza szeregowego Dale’a Sizemore’a (przypadkowa zbieżność nazwisk z Tomem). – Oczywiście, starałem się mówić z właściwym akcentem, bardzo chciałem wiarygodnie odtworzyć postać amerykańskiego rangera.

Orlando Bloom: – Przez cały dzień mówiłem z akcentem, jakim posługuję się w filmie, żeby nabrać wyczucia własnego głosu. Amerykanie mówią silnymi, zdecydowanymi głosami, natomiast Brytyjczycy robią dość częste, króciutkie przerwy. Są także różnice w mowie ciała tych dwóch narodowości. Musiałem się trochę wyluzować, w Wielkiej Brytanii wszystko jest jednak bardziej formalne.

Na planie filmowym aktorom pochodzącym spoza Stanów pomagała Sandra Butterworth, nauczycielka języków, dbająca o to, by właściwie wymawiali „r” i „a”.

Więcej informacji

Proszę czekać…