Wywiad z Wojciechem Kasperskim, reżyserem i scenarzystą
– Jest pan uznanym na świecie dokumentalistą, skąd ta zmiana w kierunku filmu fabularnego?
– Film fabularny to moja pierwsza miłość i naturalne środowisko. Filmy dokumentalne zacząłem robić na studiach po tym, jak pierwszy raz wyjechałem na Syberię. Od tego czasu nakręciłem już trzy syberyjskie filmy, bo zawsze ciągnęło mnie gdzieś daleko. Te wyjazdy-przygody przeniosłem do filmu fabularnego. Tu, zabieram aktorów i ekipę, a także widzów na ostrą jazdę na granicy naszej bezpiecznej cywilizacji. Umieszczam ich z dala od ludzi, samych, w domku w górach – buduję sprzeczne potrzeby i oczekiwania, i patrzę, co będzie. To jak dokument? Trochę, bo ważny jest ten element obserwacji i stawianie aktorów i widzów w niekomfortowej sytuacji. To jest klucz w mojej pracy, przechodzenie przez strefę komfortu gdzieś dalej, tam gdzie są ciekawe rzeczy. Tam jest życie.
– Jest pan również autorem scenariusza do Na granicy. Kiedy i w jakich okolicznościach rozpoczęła się ta przygoda?
– Pomysły na tzw. rasowy thriller zbierałem już od szkoły filmowej. Rozpisywałem wtedy scenariusz, który dzieje się w kameralnej obsadzie, pomiędzy trzema osobami, ale kipi od emocji. Ten pomysł ewoluował przez głównych bohaterów – w pewnej chwili stwierdziłem, że ważne jest dla mnie nie tylko wprawienie widowni w stan emocjonalnego poruszenia takiego, jaki znamy z dobrych thrillerów, ale też opowiedzenie historii o młodych mężczyznach – a raczej o chłopcach, którzy mają stać się mężczyznami. Taki film inicjacyjny, określany mianem coming of age, czyli o przemianie z dziecka w dorosłego. Rytuały inicjacyjne są istotne w każdej kulturze i każdym społeczeństwie. Te, które znam są dosyć suche i formalne, na przykład o maturze mówi się „egzamin dojrzałości”, a jej zdanie zamyka pewien etap i rozpoczyna inny w życiu młodych ludzi. Ale są też inicjacje innej natury. Sięgające głębiej do naszej duszy. Moment, w którym stajemy się kimś innym, czy jest taki? Jeżeli tak, to chciałem go pokazać. Tak powstał pierwszy zrąb historii: o ojcu, który zabiera swoich dwóch dorastających synów na „męską wyprawę”.
– To historia z życia wzięta?
– Oczywiście. Takie męskie wyprawy, to większa część mojego zawodowego życia. Ale to jest tylko sposób, by pokazać coś istotniejszego: wyrwanie ludzi poza ich kontekst, poza naturalne środowisko, w przypadku tej historii wyrwanie dwóch nastolatków z miasta w dziką przyrodę. Tam odbywa się ta inicjacja. To jest opis dorastania, brania odpowiedzialności za siebie i najbliższych. Film pokazuje, jak dwójka młodych bohaterów z chłopców staje się mężczyznami. To jest uproszczenie, ale zarówno praca nad scenariuszem, jak i nad filmem przebiegała w takim poczuciu, że chcę opowiedzieć o tym przejściu przez „bramę dorosłości”, o rytuale inicjacyjnym, który w pierwotnych społeczeństwach zmieniał mężczyzn z chłopców w myśliwych. Ten rytuał ważny dla tożsamości młodego człowieka, jak i społeczności nadaje ciągłość. Tych rytuałów dzisiaj jest niewiele, albo przejawiają się w zawoalowany sposób. A tu, w filmie, sprawy są pokazane bardzo bezpośrednio.
– Tytuł Na granicy wydaje się mieć wiele znaczeń. Czy może pan rozwinąć nieco ten wątek?
– Pierwsza rzecz, której szukałem to sytuacja, kiedy jesteśmy zdani na siebie. Kiedy nie można zadzwonić na telefon alarmowy z nadzieją, że przyjedzie ktoś nam pomóc. Szukałem miejsca, gdzie musimy dać sobie radę sami, poza bezpieczną siecią cywilizacji. Miejsca na granicy tej naszej pomocnej cywilizacji. To rozszerzenie doświadczenia jest jak wyjście poza strefę komfortu. Poza miejscem, o którym wiemy, że będzie nam bezpiecznie i dobrze. Zauważam, że kiedy jest nam niedobrze i kiedy jest niebezpiecznie, to jesteśmy ciekawi, zachowujemy się inaczej, zgodnie z pierwotnym, atawistycznym schematem zachowania. Główni bohaterowie tego filmu, dwóch nastolatków: Janek i Tomek znajdują się nagle w nowym dla siebie środowisku, pomiędzy obcymi ludźmi i w niesprzyjających im warunkach. Ich „normalne” zachowanie, ich społeczne wytrenowanie i cała gama socjalnych zachowań, których się ich uczy od dziecka nagle przestaje działać. Muszą przejść w inny tryb, w tryb przetrwania, taki, w którym trzeba wybrać: albo ja albo on. To przejście, ta granica, którą trzeba przekroczyć wydała mi się bardzo ciekawa.
– Czy od samego początku chciał pan obsadzić w rolach głównych Andrzeja Chyrę i Marcina Dorocińskiego? I czy od samego początku w tych właśnie rolach?
– Obsada wszystkich ról to był efekt długiej pracy. Razem z reżyserem castingu spędziliśmy godziny, przyglądając się zdjęciom wielu aktorów. Zaprosiliśmy niektórych z nich na rozmowę, kilku na próby, by zobaczyć, czy nasze wyobrażenia mają coś wspólnego z prawdziwymi osobami. Próbowaliśmy, jak zadziałają połączone energie różnych osobowości. Spotkałem się z niezwykle utalentowanymi ludźmi, doskonałymi aktorami, ale połączenie, które widzimy na ekranie to efekt naszych prób i błędów. Andrzej Chyra i Marcin Dorociński to dwóch zupełnie innych aktorów, dwa światy i zupełnie inne sposoby pracy. To też miało znaczenie przy finalnym wyborze: chciałem stworzyć dwa antagonizujące się światy: świat filmowego Mateusza oraz Konrada. Tych dwóch aktorów i te dwie postacie są swoimi przeciwieństwami w wielu wymiarach.
– Marcin Dorociński w charakteryzacji do Na granicy wygląda niczym Robert De Niro w Przylądku strachu. Czy to prawidłowe skojarzenia?
– Praca nad filmem gatunkowym jest jak próba wyjechania poza utarte koleiny; może się nam to udać na chwilę, ale generalnie jedziemy dość wyjeżdżoną ścieżką. Są pewne zasady, kody, język, cały słownik znaczeń, które się przyjmuje albo odrzuca, ale które istnieją i których istnienia warto być świadomym przy pracy nad takim filmem. Jakakolwiek rzecz, motyw fabularny lub postać w thrillerze może być i będzie przeciwstawiona lub porównana z innymi motywami z thrillerów – to jest piękno gatunku. Filmowy gatunek ma swój kanon, swoje wybitne filmy, które stają się kamieniami milowymi na drodze jego rozwoju. Bo gatunek to tak naprawdę wehikuł, za pomocą którego opowiadamy swoją historię. Ja chciałem opowiedzieć o dorastaniu, o stawaniu się mężczyzną, a opowiedziałem to środkami, które czerpią ze wspólnych źródeł również z Cape Fear, o którym jest mowa. A ten film czerpie z The Night of the Hunter, a ten z jeszcze wcześniejszych filmów ekspresjonistycznych takich, jak np.: M Fritza Langa z 1931 roku, to jest sztafeta. W ten sposób gatunek ewoluuje przez filmy i przez reżyserów, którzy przekazują sobie pałeczkę w tym niekończącym się biegu. To jest wielka przygoda brać udział w tym ciągu filmów, szczególnie, że chciałem rozkochać w tej koncepcji aktorów i pozostałych twórców. Myślę, że wszyscy pracowaliśmy z poczuciem, że poprzednie filmy, te, które były przed naszym, budują nas i że mamy prawo czerpać z nich, mieszać i dodawać. Takich skojarzeń jest i powinno być więcej. Muzyka, której używamy też nawiązuje do wspaniałych filmów gatunku, też kostiumy, a kompozycje niektórych ujęć opieraliśmy z operatorem na rozwiązaniach, które zapadły nam w pamięć z tego, co razem oglądaliśmy przed zdjęciami – a oglądaliśmy bardzo, bardzo dużo.
– Jak wyglądał casting do ról najmłodszych bohaterów – filmowych synów Andrzeja Chyry? Jak pan trafił na Bartosza Bielenię?
– Mieliśmy przegląd wielu młodych aktorów. Część z nich była zupełnie nieznana, niektórzy jeszcze nigdzie nie grali, nie było więc żadnych materiałów. Z wieloma chłopakami spotykałem się na castingach i to był ich pierwszy raz na castingu. Byli bardzo zdenerwowani i zajmowało to chwilę, zanim mogli cokolwiek zrobić. Mieliśmy na te spotkania dość dużo czasu i był to żmudny proces. Pamiętam jednak dokładnie; to była chyba środa rano, przyszedł na casting Bartek. Wyglądał, jakby wyszedł ze szpitala, był chudy, blady, podkrążone oczy, miał króciutkie na centymetr włosy. Był tak bezczelnie wyszczekany, a w spotkaniu z innymi aktorami atakujący i ofensywny, że zatrzymałem się na nim – właśnie takiego buntu potrzebowała ta postać. Skupiłem się na tym i starałem się podkręcić. Pamiętam, że na pewnej próbie aktor, który Bartkowi partnerował do roli ojca spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby pytał: „czy mogę temu gnojkowi przyłożyć?”. Bartek bezwzględnie i nieznośnie dopiekał swojemu filmowemu ojcu. Między innymi na tych cechach zbudował rolę Janka i to był pierwszy impuls, który wyłapaliśmy na castingu. Pamiętam, że kiedy wyszedł, zabrałem na bok reżysera castingu i powiedziałem „mamy go, mamy Janka”. Od razu był moim numerem jeden do tej roli.
– Bieszczady to wręcz osobny bohater tej historii. Przez wiele lat były miejscem pracy głównego bohatera granego przez Andrzeja Chyrę, teraz stają się dla niego miejsce ucieczki, w finale symbolem, być może, pogodzenia się w pewnymi tragicznymi wydarzeniami, dla każdego z synów na pewno momentem przełomowym w życiu. Czy wybór lokalizacji był od samego początku oczywisty?
– Tak. Z punktu widzenia scenariusza historia mogła się wydarzyć tylko tam, chociażby dlatego, że istotnym elementem fabuły jest teren nadgraniczny i związana z tym Straż Graniczna, która odgrywa ważną rolę w filmie. Innym powodem na osadzenie filmu w Bieszczadach jest ich względna izolacja od pozostałej części kraju – co jest oczywiście plusem. Bieszczady są czyste, spokojne, wizualnie bardzo uporządkowane, przyroda ma doskonałe warunki, jest też niezwykła magiczna aura, która dodawała uroku naszej wyprawie. To mój drugi film w tym rejonie, więc też wiedziałem, czego mogę się spodziewać i miałem swoje utarte ścieżki.
– Jak głęboko wszedł pan w środowisko funkcjonariuszy Straży Granicznej? Czy dużo czasu poświęcił pan na dokumentację?
– W Bieszczadach realizowałem poprzedni film. Podczas dokumentacji poznałem pograniczników i trochę rozmawialiśmy o ich pracy. Okazało się to na tyle ciekawe, a historie, które opowiadali były dość dramatyczne, że postanowiłem do nich wrócić i posłuchać więcej. Z tego urodziły się pierwsze pomysły, by osadzić film w Bieszczadach właśnie w środowisku pograniczników. Potem wielokrotnie spotykaliśmy na swojej drodze Straż Graniczną i zawsze pomagali nam na etapie przygotowań, jak i realizacji. Samochody, które widać w filmie są oryginalne, takie jak w jednostkach, a broń, jaka użyta jest w niektórych scenach, jest wybrana przez pograniczników. Realizm jest w detalach i małych rzeczach i bardzo dbaliśmy, by wszystko było tak jak u funkcjonariuszy i zgodnie z wszelkimi zasadami i obyczajami. Tą pracę wykonałem wspólnie z moją ekipą i kontakt ze środowiskiem pograniczników mieliśmy do samego końca zdjęć.
– Jak wspomina pan pracę na planie filmowym? Czy zdarzyło się tam coś, co wyjątkowo zapadło panu w pamięć? Czy borykaliście się z jakimiś trudnościami albo wręcz przeciwnie, czy zdarzyło się coś, co mile zaskoczyło ekipę?
– Plan zdjęciowy był wypełniony intensywną pracą i to ją najbardziej zapamiętałem. Sam plan zdjęciowy to jest minimum dwanaście godzin, a dodatkowo codziennie mamy spotkania, narady, próby aktorskie, czytania i inne rzeczy, które dzieją się na bieżąco. Plan zdjęciowy jest jak bitwa, a ekipa jest jak armia, dowódca czyli reżyser jest potrzebny na posterunku cały czas. Trudności wynikały głównie z dzikiej przyrody i zimowej aury. Na zdjęcia dojeżdżaliśmy wielokrotnie terenowymi samochodami i tzw. pszczołami czyli ciężarówkami terenowymi używanymi do ściągania drewna z gór. Te samochody zaadoptowane do naszych potrzeb pomagały nam najbardziej. Produkcja mierzyła się z nietypowymi zadaniami takimi, jak odśnieżanie dróg czy torowanie szlaków dla naszych potrzeb. Wiem, że w te prace było zaangażowane naprawdę wiele osób. Nasze trzy największe dni zdjęciowe to było ponad sto dwadzieścia osób na planie, dziesiątki samochodów, TIRy. W stołówce, którą mieliśmy wybudowaną gdzieś na górskiej drodze czuć było zapał i widziałem jak zmęczona trudami ekipa mobilizowała się na te najtrudniejsze technicznie sceny. To była przyjemność mimo wielu trudów. W zdjęciach plenerowych duże znaczenie ma pogoda i to dopisało nam doskonale. Mieliśmy śnieg, spore opady w ważne dni zdjęciowe i to dzięki temu kilka scen wygląda naprawdę spektakularnie.
– Czy sądzi pan, że Na granicy może być ważnym głosem w toczącej się aktualnie dyskusji nt. uchodźców?
– Tragedia, która dzieje się na obrzeżach naszego kontynentu rozpoczęła się wcześniej niż bieżące wydarzenia. Przypomnę tylko tragedię u wybrzeży Lampedusy z 2013 roku czy tragiczną przeprawę Kamisy z dziećmi przez Bieszczady w 2007 roku. To jest ciągły problem i tak długo jak będzie istniała szansa na to, by odmienić swoje życie w Europie, tak długo tysiące ludzi z biednych lub zagrożonych konfliktem regionów świata będą podejmowały tę próbę, by dostać się tutaj za wszelką ceną. Film Na granicy może pokazać jedynie niewielki wycinek tego olbrzymiego zjawiska i nie ma on żadnej aspiracji, by zabierać w tej dyskusji głos lub tym bardziej dawać jakieś recepty lub sądy. Jestem od tego bardzo daleki. Uchodźcy oraz pogranicze są dla nas tłem do opowiedzenia zupełnie innej historii z dwójką młodych chłopaków „z miasta” jako bohaterami. Ale z drugiej strony chciałbym, by jasno było pokazane, że na migracji ludzi i na uchodźcach żerują przerzucający ich przewodnicy, ludzie, którzy przeprowadzają uchodźców przez zieloną granicę lub przemycają statkami czy samochodami. Ci ludzie robią to nielegalnie i jest to dla wszystkich działanie szkodliwe i niebezpieczne.
– Czego widzowie wybierający się do kina mogą spodziewać się po tym filmie? Jak pan by ich zachęcił do wybrania się do kina?
– Na granicy jest mocnym dreszczowcem, kinem trzymającym w napięciu do ostatnich minut. Jest emocjonująca historia, świetne zdjęcia i prawdziwe mięsiste kreacje aktorskie, wszystko to w otoczeniu dzikiej, zimowej przyrody. Szczególnie na uwagę zasługują kreacje młodych aktorów. Niezwykła jest też aktorska kreacja Marcina Dorocińskiego, który miał moim zdaniem do zagrania jedną z trudniejszych ról w swojej karierze. Ale ten film jest przede wszystkim dla tych, którzy chcą zobaczyć dobrze zrobiony film, opowiadający wartką, pełną zwrotów historię w piękny sposób. Mocne, męskie kino.