Italia, Indie, Indonezja, czyli… podróż w głąb siebie 6
Całkiem niedawno, bo jakieś 4 miesiące temu, film Jedz, módl się, kochaj miał premierę w polskim kinie, a już mamy wersję DVD. Reżyser Ryan Murphy, twórca czterdziestopięcioletni nie ma w swoim dorobku artystycznym wiele filmów, a zatem jak można domniemywać, również zbyt dużego doświadczenia w tej materii. Ryan Murphy jest również współautorem filmowego scenariusza, podobnie jak kilku innych zrealizowanych przez siebie produkcji.
Elizabeth Gilbert (Julia Roberts) to nowoczesna kobieta koło trzydziestki. Ma męża, wspaniały dom oraz dobrą pracę. Poznajemy ją w momencie, gdy postanawia się rozwieźć. Lekarstwem na depresję po rozstaniu jest najpierw kochanek – mierny aktor teatralny. W tym związku Liz również nie odnajduje się, więc postanawia odbyć podróż. Poza atrakcjami turystycznymi, kulturowymi i religijnymi ma to być przede wszystkim podróż w głąb siebie, aby przemyśleć swoje dotychczasowe życie, lepiej je zrozumieć i zdecydować, co zrobić dalej, jak zmienić je na lepsze…
Dwie godziny z przysłowiowym „hakiem” dla filmu to dużo czy mało? To zależy, co nam zostanie w ciągu tego czasu zaserwowane. Nie będę porównywać filmu do książki z tej prostej przyczyny, że jej nie znam. A co nam oferuje film? Ckliwe romansidło? Jako gatunek filmowy oscyluje raczej między dramatem i melodramatem. Konwencja prawie baśniowa z happy endem, jak to w baśniach zwykle bywa.
Fabuła nieco naiwna, ba, nawet bardzo naiwna. Podobno szereg istotnych faktów książkowych zostało pominiętych. Podobno, choć wątpię, czy one byłyby w stanie uratować wiarygodność tego obrazu. Elizabeth Gilbert, nie filmowa, a autentyczna, pisarka zawarła kontrakt z wydawcą, że po rocznej podróży przezeń sfinansowanej, napisze książkę. Zarówno ona, jak i wydawca zarobili na tym przedsięwzięciu niemałe pieniądze. Przypomina mi to całkiem inny kontrakt, który swego czasu zawarł rosyjski pisarz Fiodor Dostojewski ze swoim wydawcą. Miał napisać książkę w 26 dni… Nie będę się rozwodzić nad tym, czy mu się udało, ale fortuny w swoim życiu na pisaniu raczej nie zrobił…
Wróćmy do filmu. Choć naiwna fabuła, baśniowa konwencja, ogląda się całkiem przyjemnie, co z pewnością zawdzięcza świetnemu aktorstwu. Julia Roberts w roli Liz jest więcej niż dobra, a ostatnią część tego tryptyku wyraźnie ożywia postać Pelipe w wykonaniu Javiera Bardema, jakiego dawno nie widzieliśmy. A jakiż jest Bardem, a raczej jego Pelipe? Ckliwy i sentymentalny, ale przecież taki właśnie miał być. Jest wiarygodny i autentyczny, bo Bardem to klasa sama w sobie! Od 20 lat zachwyca widza galerią kreowanych przez siebie postaci. Podobnie, jak para pierwszoplanowych bohaterów, przekonującą postacią jest Richard Jenkins w roli Richarda - Amerykanina poszukującego własnej drogi, prześladowanego przez demony z przeszłości.
Mamy też wiele pięknych kolorowych obrazków z różnych stron świata, od Rzymu i Neapolu, poprzez egzotyczne Indie do Indonezyjskiej wyspy Bali. Reżyser serwuje widzowi przegląd, może nie zbyt wyczerpujący, obyczajów różnych kultur i religii. Właściwie jest to „muśnięcie” zaledwie, które bardziej wzmaga apetyt, niż zaspokaja ciekawość. Podobnie jak tytuł składa się z 3 czasowników w trybie rozkazującym, tak samo w filmie wyraźnie można wyodrębnić 3 części, więc nie bez kozery było tu użycie słowa tryptyk. W Italii mamy do czynienia z „wielkim żarciem”, gdzie jedzenie jest ceremoniałem, sztuką prawie. A co słyszymy w tle kiedy, kiedy Liz z uśmiechem w samotności (raz jeden!) ze smakiem zajada spagetti z listkiem bazylii ku ozdobie? Włoską arię operową, która, o dziwo, doskonale komponuje się z tym obrazem. Po zabytkach i historii wiecznego miasta ponownie kamera prześlizguje się tylko, nie zatrzymując się nigdzie na dłużej.
Kolejna część tryptyku, Indie, kraj wielu sprzeczności, ale w filmie … ich nie ujrzymy. Zobaczymy zaś medytacje, ceremonię hinduskich zaślubin, kolorowe stroje rodem z Bollywood oraz towarzyszącą temu charakterystyczną muzykę.
Ostatni etap podróży i tryptyku zarazem to magiczna wyspa Bali. Co tam spotkało główną bohaterkę? Czy odnalazła dzięki odbytej podróży w głąb siebie odpowiedzi na dręczące ją pytania? Powiem tylko tyle, że znacznie mniej tu dylematów i filozofii niż byśmy oczekiwali. Film, owszem przyjemny w odbiorze, choć w pierwszej części bardzo „przegadany”, wręcz nużący. Nie jest to produkcja wysokiego lotu, ale przyjemna dla oka i ucha, z kawałkiem dobrego aktorstwa. Na zimowy wieczór przy kominku…
Lubię filmy, jak ja to nazywam refleksyjne, ten jednak mnie nie pociągnął. Nuda