Urocza opowiastka wiosenna o relacji bez zmanierowania, o tworzeniu swojej tożsamości i samotności, która nie ma wieku ani płci. Trochę wehikuł do Francuskiej Nowej Fali. 7
Obejrzeć film z 2020 roku, ale poczuć, że ktoś Cię przetransportował do Francuskiej Nowej Fali ? Taką szansę swoją pozornie błahą, ale jakże komunikatywną z młodością, rozpylonym zapachem upojenia chwilą i przemijalnością emocji, ale bez ich deprecjonowania, z wielką gracją oraz lekkością, daje nam Suzanne Lindon w Szesnaście mgnień wiosny. Bliżej temu filmowi do miniatury i epizodu, takiej małej szkatułki smakołyków francuskiego kina z przeszłości do delektowania się, ale finalnie nie mamy pretensji, że nie jest to wielka uczta. Długa chwila pomiędzy jednym mrugnięciem, a drugim w uroczy akompaniamencie. Historia jednej znajomości.
Naszą bohaterką jest szesnastoletnia Suzanne, która jest rozczarowana swoimi rówieśnikami i atrakcjami, które oferuje jej ten moment życia. Zdecydowanie rozrywki z ludźmi w jej wieku są dla niej nudzące, więc poszukuje czegoś bardzie elektryzującego, stymulującego i też po prostu - atrakcyjniejszego. Tym samym poznaje, na początku zyskując niemalże od widza miano naiwnej prześladowczyni Raphaela. Mężczyzna jest aktorem w lokalnym teatrze, po trzydziestce, który nie potraktuje Suzanne jako swojej psychofanki, nie będzie jej osobą również widowiskowo podnosił poczucia swojej wartości. Dla każdego z nich to będzie niezaprzeczalnie, wartościowe spotkanie. On zaintrygowany jej entuzjazmem i szczerym zainteresowaniem, pokonujący powoli swój marazm i rozczarowania, wychodzący ze swojego niezadowolenia. Ona kształtuje swoją tożsamość. Suzanne bez chłodnych kalkulacji doświadcza nowej przestrzeni, towarzystwa i emocji. Jednak czy, tak jak dla nich z osobna jest to pewna wartość, czy między nimi zaistnieje jakieś uczucie?
Szesnaście mgnień wiosny właśnie nie idzie na skróty kusząc widza wizją jakieś relacji, która z powodu różnicy wieku musi mierzyć się i walczyć z konwenansami, ostracyzmem społecznym, czy prześladowaniami. Raczej centruje swoją uwagę w znaczenie momentu i wartość interakcji. Nie skręca w rejony „Lolity”, czy rozpasanych namiętności, a bardzo oszczędnie, bez wielkich przemów, a z rumieńcem unikając zmanierowania uwodzi naturalnością. Jest czystym wywarem z wyobrażeń człowieka o bliskości, miłości, która jest naprawdę zauroczeniem, a naiwność jest tutaj nieirytująca, a wpisująca się w ten etap życia i pewne prawa wieku.
Dużą przyjemność sprawia niespieszne tempo historii, które wcale nie męczy widza, a raczej włącza do historii. Nie ma tutaj nadmiernej romantyzacji wszystkiego, każdego gestu, momentu spotkania. To taki wstęp i prelekcja do dorosłego życia dla niej, a dla niego do jakiejś dojrzałości, zmian w życiu. Film posiada w sobie na dodatek ten ciepły dystans i żart niewykalkulowany, który jest, tak charakterystyczny dla chociażby kina Érica Rohmera. Bohaterowie również nie działają przyczynowo-skutkowo, tylko plączą się, jak wolne elektrony, naturalnie, raz z gracją, raz mniej. Debiut Suzanne Lindon unika popularnego przy pierwszy podejściu pełnometrażowym twórców przewinienia nadużycia, przemęczenia widza nadmiarem wiedzy, myśli, historii, z powodu wygłodniałego autora, który w końcu może zabrać głos. Tutaj bez żadnej napastliwości udaje się reżyserce prowadzić bardzo konsekwentnie, urodziwie i po swojemu te opowiadanie.
Szesnaście mgnień wiosny to stworzona bez rozmachu, delikatnie, bez swędzenia w nosie perfumowana nastrojem paryskiego charakteru, delikatna historia, koncentrująca się na samotności, która pojawia się z różnych przyczyn, ale nie jest przypisana konkretnej grupie wiekowej. Potrzeba bliskości może znaczyć bardzo wiele i nie ma wieku ani płci. Opowiastka wiosenna.