Redaktor na FDB.pl oraz innych portalach filmowych. Pisze, czyta, ogląda i śpi. Przyłapany, gdy w urzędzie w rubryczce "imię ojca" próbował wpisać Petera Greenawaya.

RECENZJA: Kong: Wyspa Czaszki 4

Drżyjcie malkontenci blockbusterów – Kong żyje i ma się nad wyraz dobrze! Film Jordana Vogta-Robertsa stanowi remake klasycznej produkcji z 1933 roku, jednak twórca nadaje znanej historii gigantycznego goryla zupełnie nowy wydźwięk i oryginalny kontekst. Kong A.D. 2017 to perfekcyjne wizualnie monster movie, połączone z kinem (anty)wojennym. Pacyfistyczny manifest bazuje tu na rozliczeniu się ze społeczną traumą, związaną z wojną w Wietnamie, wciąż żywą w amerykańskiej świadomości i kulturze. Z drugiej strony Wyspa Czaszki to nieangażujący popcorniak, skupiający się na walce gigantycznych potworów w otoczeniu gęstej, niebezpiecznej i niezbadanej dżungli – jeśli pokochaliście Pacific Rim, to najnowsze widowisko o King Kongu będzie Waszą drugą miłością!

Rok 1973 – hippisowskie ruchy protestują przed działaniami zbrojnymi w Azji, Richard Nixon powoli wycofuje wojska z Wietnamu, a szalony badacz, Bill Randa (John Goodman) po raz kolejny domaga się możliwości ekspedycji na niebezpieczną wyspę, położoną gdzieś pośród Pacyfiku. To właśnie konkretne umiejscowienie realiów filmu w połowie lat ’70 kieruje kontekst produkcji w stronę jego pacyfistycznej wymowy. Jawne nawiązania do Czasu Apokalipsy w sekwencji bombardowania Wyspy Czaszki czy relacja z rdzennymi mieszkańcami dżungli stanowi jasną metaforę zarówno relacji amerykańsko-wietnamskiej, jak również klasycznego motywu gwałtownego wtargnięcia cywilizacji na łono autonomicznej natury. Na całe szczęście twórcy stronią od umoralniania, decydując się na metaforyczne ukazanie problemu bez zbędnego patosu czy pretensjonalnego procesu obmycia rąk. Scenarzyści, Max Borenstein, Derek Connolly i Dan Gilroy, negują amerykańskie działania zbrojne – podkreślają niezdrowe uwielbienie broni, potrzebę walki, względem mediatorskich, racjonalnych metod rozwiązywania konfliktu.

Ciężko nie zauważyć też ekologicznego wydźwięku produkcji. To drugi po Godzilli film o gigantycznym potworze, symbolizującym rdzenność, przynależność do tego, co pierwotne, do natury. W przeciwieństwie do japońskiego monstra (metafory zagłady nuklearnej, również sprowokowanej ludzką działalnością), King Kong posiada własną świadomość, nie jest tylko destrukcyjnym, instynktowym Aniołem Zagłady, a co za tym idzie – bliżej mu do o wiele młodszego potomka z gałęzi ewolucji, człowieka. Gigantyczna małpa wydaje się zatem złotym środkiem między cywilizacją a naturą. Z drugiej strony nie ma się co dziwić, że King Kong staje się duchowym spadkobiercą Godzilli – studio Warner Bros. planuje stworzyć kolejne kinowe uniwersum, skupiające się na kultowych monstrach, w skład którego wchodzić będzie widowisko o japońskim potworze sprzed trzech lat oraz tegoroczny Kong (stąd intrygująca scena po napisach w Wyspie Czaszki). Równocześnie wydaje się, że twórcy posiadają konkretne plany związane z sequelem filmu – podtytuł nie jest tym razem wymysłem polskiego tłumacza, lecz wiernym przetłumaczeniem oryginalnej nazwy.

W podstawowej formie Kong: Wyspa Czaszki to rozbuchane monster movie w najlepszym wydaniu. Gigantyczne potwory toczą ze sobą zmyślne walki, a zróżnicowanie choreografii bazuje tu na cechach fizjologicznych danej istoty. Równie ciekawe stają się sceny batalii, toczone między ludźmi a niebezpiecznymi okazami zamieszkującymi Wyspę Czaszki – komercyjne efekciarstwo spełnia tu swoją najważniejszą rolę: daje odbiorcy najczystszą, wciągającą i niewymagającą rozrywkę. Kinowe potwory nie wyglądały tak zmyślnie i malowniczo od czasów Pacific Rimu w reżyserii Guillerma del Toro.

Świadomość formy dostrzegalna jest również na poziomie łamania schematów i ogrywania tendencyjnych klisz – kolejne postacie giną niespodziewanie, bawiąc się oczekiwaniami widza, przyzwyczajonego do oklepanych motywów, z których zbudowana zostaje większość blockbusterowych scenariuszy. I tak najbardziej powtarzalnym elementem w stosunku do innych megaprodukcji stają się typowi jednoepitetowi bohaterzy komercyjnego kina. Wydaje się, że sam scenariusz napisany został pod amplua konkretnych aktorów – Samuel L. Jackson znów wciela się w bohatera niezrównoważonego psychicznie, rzucającego co krok sarkastycznym komentarzem; Shea Whigham to lakoniczny twardziel, współczesny Spartiata; z kolei John Goodman po raz kolejny kreuje postać nieopanowanego psychopaty. Jedynym gwiazdorem, zrzucającym z siebie stygmatyzację wcześniejszych ról jest Tom Hiddleston. Poprzez łatwe cechy charakterologiczne, łatwo polubić bohaterów Konga, jednak dzieje się to wyłącznie na przestrzeni seansu – nie oszukujcie się, zapomnicie o nich tuż po opuszczeniu kinowej sali (no może poza głównym bohaterem produkcji, Hankiem Marlowem granym przez Johna C. Reilly'ego).

Kong: Wyspa Czaszki to kolejny blockbuster udowadniający, że pod warstwą czysto rozrywkowej pulpy, przemycić można ambitną problematykę. Zabawna, lecz nieśmieszna, momentami aż nazbyt czerstwa konstrukcja fabularna wyciąga film z rejonów niebezpiecznego patosu czy tanich, fałszywych prób umoralniania odbiorcy, kierując go w stronę lekkiej, przyjemnej, czasem nawet strasznej przygody (twórcy stosują konwencjonalne chwyty, zaczerpnięte z nurtu grozy). King Kong nie jest już laurką wysłaną czarno-białemu oryginałowi przez Petera Jacksona w 2005 roku, ani koszmarnym remakiem z 1976 roku. Współczesny goryl to zgrabny stwór, walczący w słusznej sprawie, świetnie zaanimowany przy pomocy dopracowanych efektów specjalnych. Kong Jordana Vogta-Robertsa stanowi godną, współczesną interpretację ikony popkultury.

Moja ocena: 7/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…