Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

Recenzja: Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara 3

Saga Piraci z Karaibów była, jest i pozostanie fenomenem, niezależnie od ewolucji poziomu kolejnych części. To nikt inny, jak Gregor Verbiński reanimował świat piratów w kinie, stworzył go atrakcyjnym obrazem dla widza, a nie kiczowatą przebieranką lub pseudohistoryczną źle napisaną opowiastką. Sam reżyser już z najnowszym obrazem Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara nieF ma za dużo wspólnego. Jednak nie jest to jedna z tych sytuacji (mimo poprzedniej części, która to zapowiadała), że jedynym celem powstania tego filmu jest myśl przewodnia: Nie zabijamy kury, która znosi złote jaja. To znowu Big Lebowski przy sterburcie i dynamiczny kawał kina, wypełniony nie tylko osiągnięciami technologii, ale również legendy Jacka Sparrowa i reszty znanej oraz kochanej ferajny.

Tym razem jest trochę czytelniej, niż w poprzednich dwóch częściach. Knucie, spiskowanie, układy jednak dla Piratów to chleb powszedni, tak jak rum i szkorbut. Pojawia się nowa postać, o której wcześniej nic nie było nam wiadomo, jednak kolejny wróg w świecie Jacka Sparrowa to dla widza żadna niespodzianka. Kapitan Salazar, kiedyś postrach piratów, „robiąc porządki” na wodach, został sprytnie wtrącony do mitycznego więzienia przez naszego Biga Lebowskiego wśród piratów – Sparrowa. Nienawidzony, a jednocześnie podziwiany. Rzadko trzeźwy, ale zawsze unikający ostatecznie odpowiedzialności i niechcący robiący bohaterskie czyny. Ukochany przez kino antybohater wraca i dodaje mnóstwo wigoru do historii. Niby większość bohaterów chce go zabić, ale wszyscy go potrzebują – tym razem ich celem jest Trójząb Posejdona – zdejmujący wszelkie klątwy. Każdy ma w jego odnalezieniu swój interes, dzięki czemu my mamy wielką przyjemność znowu zobaczyć na jednym pokładzie Barbosse i Sparrowa, których antypatia jednak przegrywa z piracką lojalnością, a ta okazuje się istnieć.

I tak, w dużym stopniu ten film jest wpatrzony w Jacka Sparrowa, ale wprowadzenie nowych bohaterów i powrót pokracznej, wiernej ekipy kapitana, nie jest marginalny i z przymusu. To nie jest show jednego bohatera. Oczywiście kapitan szyk, styl i elegancje wymienił na butelkę alkoholu już dawno, ale za to go przecież kochamy. Za całkowity tumiwisizm, mieszający się z chwilami kiedy wychodzi z pijackiego zamroczenia, żeby w swoim sowizdrzalskim stylu uratować kogoś, udając że zawsze chodzi mu tylko o siebie. Nie tylko dzięki jego postaci, ale całej konstrukcji scenariusza to sprawia, że Piraci z Karaibów od początku nie są wzniośli, nadęci, ckliwi, a epiccy w formie, jednak zdystansowani w narracji do siebie całkowicie. Pełno tutaj trafionych gagów, trochę slapsticku i jednak sprawdzonych zagrywek, które skoro śmieszyły wcześniej, to znowu może będą. I to im się udaje.

Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara to też doskonała robota wizualna, nieskupiająca się tylko na hipnozie widza obrazem, a wykorzystująca nowoczesną technologię do zilustrowania kolejnej, wielkiej przygody naszych bohaterów. Tak się używa zabawek współczesności, by nie zinfantylizować produkcji, czy przygnieść treść, a nazwać z dumą rozrywką.

Przed puszczeniem filmu nie trzeba uprzedzać o obecności scen zabierających nam punktu IQ. Bo to kino jest piracką rozgrywką, a dla nas rozrywką.

Ocena: 7/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…