Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

Recenzja: Zwyczajna dziewczyna 0

Kino o kinie to temat znany i w filmach na najróżniejsze sposoby hodowany. Autorzy Zwyczajniej dziewczyny stworzyli nadzwyczaj wzruszającą historię i to nie tylko o miłości do drugiej osoby, a przede wszystkim do kina. Film, który w nieekstatyczny sposób mówi: Sztuki i miłości się nie arbitrażuje. Przy tym ma w sobie wiele uroku i humoru, tworząc przypowieść o istocie pasji i ideowości. Z sercem na wierzchu i wielkim ciepłem w tej produkcji zawartym.

Catrin pisze scenariusze, a przynajmniej w otaczającej ją rzeczywistości, ma w nich udział największy, jaki kobieta może – pisze partie dialogowe, które w tej epoce kina nie były nad wyraz pożądane. Dlatego mówią, że Catrin jest od gadki szmatki, ale z czasem coraz bardziej jej potrzebują i staje się niezastąpiona nie tylko w ciasnym pokoiku przy malutkim biurku, ale i na planie. Aktor, który na początku jej nie poznaje i chodzi zagniewany, później nie da jej odejść na krok, ufając i omawiając każdy detal. Catrin, do pewnego momentu, skutecznie godzi coś, co zabiera jej coraz więcej godzin, a w zamian daje jej spełnienie i szczęście, ze związkiem z niespełnionym malarzem. Sfrustrowany ciągłym niezrozumieniem, zmienia jej imię, ona sama kupuje sobie pierścionek zaręczynowy i opłaca mieszkanie. Catrin chce tego, bo go kocha. Jednak pisząc, tworzy postacie silnych kobiet i próbuje forsować ich coraz większą siłę, sama nie potrafi zrozumieć, że też jest taką osobą – mamy tutaj mocny podmuch girl power movie. Kiedy nasza bohaterka już sobie to uświadomi, na niektóre rzeczy może być za późno.

Scenarzysta może napisze scenariusz do wszystkiego, ale nie do swojego życia. Przewrotność kontroli świata mistycznego, nienaśladującego realia, przedstawionego na ekranie, a brak tej mocy sprawczej w życiu potrafi być okrutne, a z racji czasu wydarzeń, w każdej chwili wszystko może zostać zburzone – to druga wojna światowa. Nie jest ona oczywiście sprawą marginalną, jednak jej obecność jest przedstawiona tutaj częściej w kontekście ingerencji polityki w sztukę, marzeń o kinie jako narzędziu propagandy, niż w scenach batalistycznych. Co nie umniejsza naszego zaangażowania i zrozumienia hektarów strat w ludzkich życiach. Nie ma potrzeby epatowania okrucieństwem, by je odczuć. W takich chwilach kino staje się być jeszcze bardziej potrzebne, co pokazuje scena widzów reagujących na zakończony film, który właśnie powstawał podczas Zwyczajnej dziewczyny. Sztuka nie jest obojętna, na to co dzieje się wokół nas, nie jest bierna, ale też niekoniecznie rzeczywistości wierna. Potrafi odwrócić uwagę człowieka na chwilę od tego mroku poza salą, zapewniając bezpieczeństwo ciemnością na niej.

Zwyczajna dziewczyna z subtelnością i skutecznością, niczym grający aktora aktor Bill Nighy w sentymentalnej atmosferze, opowiada o podejściu do sztuki i ideowości, która została zburzona jak niejeden budynek w trakcie wojny. Może i został odbudowany, ale już nigdy nie będzie taki sam. Do tego mamy kulisy powstawania filmu, wytrawne żarty o środowisku artystycznym, a szczególnie o aktorach, które idealnie dopełniają obrazu, który wzrusza i porusza, ale nie celuje w wielkie dzieło. Przy tej całej nienachalnej urodzie tego kina, nawet tendencyjne dosyć love story nie uwiera, bo dalej rymuje się z tematem przewodnim – pożądaniem sztuki najlepszej – a kiedy dwóm osobom się tego chce to mogą zacząć i siebie nawzajem.

Ten film nie jest wyperfumowanym przyjemniaczkiem, ale też nie daje w twarz i nie stawia na radykalny naturalizm. To historia, która kocha kino jak w Cinema Paradiso i na szczęście jest o wiele lepsza, niż film, który ostatecznie został w nim stworzony. E Viva la arte!

Ocena: 7,5

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…