Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

Recenzja: To przychodzi po zmroku 1

Horror to gatunek coraz mniej brany na poważnie w kinematografii, często nawet już niekwalifikowany jako kino, które winno posiadać walory artystyczne, nie tylko straszyć widza. Wystraszyć to może poziom horrorów produkowanych ostatnimi czasy. Nie licząc kilku wyskoków, to jednak skonwencjonalizowana, ślepa uliczka. To przychodzi po zmroku miało ogromne ambicje na horror minimalistyczny, bez całego schodzenia do piwnicy, antycypowania reakcjami przez bohaterów tego co nadejdzie i potworów z zewnątrz. W skupionej formie niestety nie realizuje się, bo kończy się niedotrzymanym słowem, obietnicami i wielokropkami nie do namysłu, a ewidentnie wynikającymi z braku pomysłu…

Wyjaśnienie oglądanej teraźniejszości jest bardzo ekspresowe, a jednocześnie niesamowicie fragmentarycznie i dowiadujemy się tylko szczątków historii, w której tkwią nasi bohaterowie. Wiemy, że Paul wraz z żoną i synem chowają się przed jakąś zarazą szczelnie pozamykani w domu na odludziu. W pierwszych scenach widzimy jak żegnają dziadka, którego dosięgnął prawdopodobnie jakiś wirus. W ich mieszkaniu pojawia się tajemniczy nieznajomy i niczym w filmie Borgman będzie polemizował swoją rolą z powiedzeniem Gość w dom… Bóg w dom. Will chce ich okraść, przekonany że nikogo tu nie ma. Potem jednak opowiada swoją historię Paulowi i wprowadza się do ich domu wraz z żoną i dzieckiem. Rodziny dzielą się pożywieniem, wodą i spędzają razem czas, cały czas będąc czujnymi.

Miał byś suspens, ale ten nie znajduje ujścia i uzasadnienia. To wygląda jak kolejny film o zarazie w ciemnych okolicznościach, bo wtedy jest straszniej, tylko z powycinanymi wtórnymi fragmentami z wielu znanych nam fabuł. Wszystko byłoby aromatyczne i świeże, gdyby nie to, że na miejsce tych wyeliminowanych kalk narracyjnych, reżyser nie wkłada nic.

Wszystko odbywa się w błyskawicznym tempie, a jednocześnie ta minimalistyczna, obiecująca forma, jak gdyby w stylu Sundance, zaczyna nużyć. Oglądamy trailer, który trwa 1 godz i 37 min. Próbują się tutaj wychylać zgrabne pytania o to, jak czuje się człowiek decydujący o życiu drugiego, jak musi grać w ruletkę żywymi, ale brak głębi psychologicznej bohaterów oraz ciekawy pomysł nie ma ciągłości i wychodzi filmowa mimoza.

Widać z kosmosu chęć twórców na wprowadzenie strachu biorącego się z człowieka, a nie z istoty pozaziemskiej oraz z niewiedzy. Są też obecne ogromne ambicje byśmy czuli dezorientacje, jak nasi bohaterowie. Nawet za dnia mamy czuć się, jakbyśmy tkwili w ciemności, bo nic nie wiemy. Jednak to zadanie „uzupełnij puste pola” zaczyna po pewnym czasie drażnić, a ta metoda w żaden sposób nie daje widzowi spełnienia.

To przychodzi po zmroku, nie przychodzi w ogóle, nawet jak jest ciemno. Pewnie właśnie o to chodziło, o napięcie oczekiwania, jednak z racji braku działania, zamienia się w rozleniwienie i rozprężenie dzieła, które jest bardzo spójne estetycznie w swojej surowości i w warstwie wizualnej nie można mu nic zarzucić.

Może pojawić się satysfakcja zobaczenia po seansie czegoś, wyróżniającego się od tego, co spotykamy regularnie w dystrybucji, tylko wcale ta zmiana, to nie udana odmiana. Ta postapokaliptyczna wizja świata, gdzie jest obecne jakieś zło, nie znamy jego kształtów, ogranicza się do dwóch rodzin, jednego domu, ale też do zera pomysłów co dalej z tym obiecującym opowiadaniem zrobić.

Ocena: 5/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…