Recenzja: Valerian i Miasto Tysiąca Planet 0
Luc Besson to zbyt inteligentny i ambitny reżyser, więc nie zrobiłby wyłącznie filmu zbratanego z nowoczesną technologią, próbując nie tchnąć w obrazy treść. Ten skok na ideologiczne kino sci-fi i trochę wyluzowanej przygody w Valerian i Miasto Tysiąca Planet, nie kończy się pójściem na dno głębokiej wody, ale bezpiecznym jednak kinem, zachowawczym i w swoich wnioskach mało wywrotowym.
Historia zaczyna się od momentu, kiedy nikt nas nie oswaja już z informacją, że świat od dawna jest po pierwszym odkrywaniu obcych cywilizacji. Nawet już nie ziemia, a galaktyka staje się przepełniona. To stan faktyczny – tak wygląda rzeczywistość – Reżyser naprawdę powędrował daleko.
Bohaterami, za którymi będziemy podążać, jest para kosmicznych agentów – Valerian i Laurelina. Od początku ten ją podrywa, ta wie, że jest kobieciarzem i nie wierzy w jego wyznania miłosne, a nawet propozycje małżeństwa – na każdy jego żarcik ma przygotowaną silną i ciętą ripostę. Mimo jednak uszczypliwości są doskonałym duetem i zostają zatrudnieni do ochraniania najważniejszego człowieka odpowiadającego za dobre relacje ludzkiej rasy w galaktyce z innymi. Plan jednak psuje nagły atak nieznanej nikomu spośród 800 gatunków grupy, która kilkoma zwinnymi ruchami porywa komendanta. Valerianowi i Laureline udaje się przeżyć ich atak i ruszają na poszukiwania, nie wiedząc że tak naprawdę ich priorytety i sens wyprawy zacznie zmierzać w zupełnie innymi kierunku, niż zakładali na początku. Dowiedzą się o rzeczach, które zmienią bezpowrotnie ich spojrzenie na swoje obowiązki i posługę.
Besson wykreował świat od zera do zjawiskowej, z wizualnym bufetem oraz poczuciem nieskończoności, krainy. Jest to niesamowicie dynamiczna produkcja, gdyż charakter rzeczywistości co chwile wprowadza nowe postaci, kształty i przestrzenie. Te nasycone kolorami i historiami przykuwają uwagę, ale naprawdę nie tak, żebyśmy stwierdzili: Nigdy wcześniej tego nie widziałem. Są momenty – shoty wizualne i opertorskie – jednak mówimy tutaj cały czas o opakowaniu, a zawartość jego jest dosyć przewidywalna i trywialna.
To historia o dwóch takich co musieli poznać „innego”, by zrozumieć jak zdezelowany jest „swój”. Oczywiście reżyser uruchomił te światy oraz wizje, by przekazać coś, co wcale nie zadzieje się w przyszłości, bo ma miejsce już teraz. Jeszcze mamy wątek tęsknoty za pacyfizmem i przekonania, że to ten daje szanse na to, by utopia i idylla miała miejsce w realiach, a nie w marzeniach. Takie komunikaty, postulaty i refleksje dodają filmowi wagi i dodatkowych znaczeń, jednak nie wybrzmiewa to finalnie jak filozoficzne sci-fi. To po prostu większa szczypta mądrości w historii opartej na francuskim komiksie. Jednocześnie mimo scen walk, konfliktów, jest to narracja bardzo potulna, niepyskata, pruderyjna – taka by nawet można było zakwalifikować to do kina familijnego.
Valerian i Miasto Tysiąca Planet mieni się i popisuje wyobraźnią oraz efektami specjalnymi, ale nie ma nic więcej w warstwie narracyjnej do zaproponowania – jest bezpiecznie i asekurancko. Może też szybko, interesująco oraz intrygująco, ale bardziej jak się na nich wszystkich patrzy, niż słucha i zastanawia nad tą historią. Nie ma w tym filmie żadnego ładunku wybuchowego, który miałby wysadzić przyzwyczajenia widza. To bardziej film tysiąca obietnic i nadziei.
Ocena: 5/10
Bardzo bezpieczna i bez spoilerowa recenzja, aż dziwnie się to czyta. Ciężko powiedzieć by reżyser nie dał nic od siebie kiedy tak ściśle trzyma się komiksu, to tak jak by do Watchmenow dodawać coś od siebie. Nie rozumiem też dlaczego taki film ma taką rozbieżność premier z innymi krajami a Polską, ponad miesiąc różnicy z tego co wyczytałem :/