RECENZJA: Barry Seal: Król przemytu 0
Dobrze znacie historię Barry’ego Seala, chociażby z Pana życia i śmierci czy zeszłorocznych Rekinów wojny. To klasyczna historia błogosławionego ponad pospólstwem, któremu życie daje jednorazową szansę zaistnienia pośród reszty społeczeństwa i wzbogacenia się o gargantuiczną sumę pieniędzy. Aby produkcja była ciekawsza, całość podszyta zostaje nieco wyblakłym motywem kryminalnym i pokładami świeżego, świetnego humoru. Całkiem przyjemnie patrzy się na skrajnie klasycznego Toma Cruise'a w skrajnie klasycznym filmie z szufladki życie i czasy cwaniaka z Ameryki.
Luz, blues – lata '70/'80. Doug Liman z gigantycznym dystansem przedstawia historię – potencjalnie – opartą na faktach, o jednym z największych kanciarzy obu Ameryk. Totalne rozluźnienie działa nie tylko poprzez klasyczne emploi Cruise'a, czyli postać pewnego siebie cwaniaczka z syndromem Krzysztofa Ibisza. Film w dużej mierze wygrywa humorem sytuacyjnym, idealnie wplecionym w kryminalno-wojenną intrygę. Żart Króla przemytu nie zostaje wytworzony poprzez zachowanie czy grę aktorską poszczególnych postaci, lecz przez irracjonalne wydarzenia, w których przyszło im uczestniczyć. Twórcy skrupulatnie budują atmosferę swobody, stawiając ironiczny piedestał dla Barry’ego Seala – człowieka, który grał na nosie samemu Pablo Escobarze.
Bogactwo i sława stają się dla twórców Króla przemytu wartościami niemal świętymi. Na szczęście Barry Seal nie popada w format dwugodzinnej ody na cześć materializmu – Doug Liman ukazuje wzbogaconych jako ludzi na skraju bezprawia, zblazowanych, niemal po trupach pędzących do pełnego portfela w swojej kieszeni. Z drugiej strony postać, którą kreuje Tom Cruise to spełnienie marzeń każdego Kowalskiego klasy średniej – piękna żona, piękne auto, piękne dzieci, pełny portfel, głowa na karku i nerwy ze stali. To niemal karykaturalne zobrazowanie snów o rajskim Edenie na Ziemi oraz mężczyźnie idealnym, którego wady stopniowo będą wychodzić na światło dzienne.
Fabuła filmu stanowi przeciętną hybrydę Breaking Bad, połączonego z Wilkiem z Wall Street. I choć tytułowy Barry to bohater, któremu znacznie bliżej do nonszalanckiego protagonisty Scorsesego, to łatwo zauważyć Heisenbergowską relację z młodszym i niedoświadczonym JB. Szkoda tylko, że interakcja ta zostaje ledwo zaznaczona, gubiąc się pod natłokiem pozostałych wątków. Widz przez dwie godziny obcuje wyłącznie z unaocznionymi sukcesami Barry’ego. Finał to przykrywka, w rzeczywistości twórcom chodzi o splendor i testosteron, taki szaleńczy, niemal teksański, którym naznaczona zostaje właściwie każda scena produkcji.
W dobie popularności serialu Narcos, nie mogło tu zabraknąć przywódcy największego kartelu narkotykowego na świecie, Pablo Escobary. Zbyt duży dystans twórców obdziera tę postać z dumy czy honoru, kreując ją jako komediowego obskuranta z zakątków kuli ziemskiej. Podobnie zresztą ukazana zostaje wojna – dla twórców konflikty Ameryki Południowej i Środkowej lat ’80 to plac zabaw dla niecywilizowanych troglodytów. W taki sposób traktuje ich Barry Seal, wypełniając szopę gotówką, niczym Sknerus McKwacz swój skarbiec.
Barry Seal: Król przemytu staje się do bólu samoświadomą karykaturą pseudobiograficzną. To sen o Ameryce na mocnych sterydach, historia człowieka mającego w garści pół świata – z tej samej ręki jadł mu zarówno Reagan jak i Escobara. Scenarzysta sprytnie utkał historię satyrycznie wyolbrzymioną spod znaku Martina Scorsese – przyjemnie napuszoną i rozbestwioną. Aż żyłka pęka z zazdrości wobec bogactwa i czynów Barry’ego Seala – cóż, takie rzeczy tylko Made by Hollywood.
Moja ocena: 6/10
Komentarze 0