Redaktor na FDB.pl oraz innych portalach filmowych. Pisze, czyta, ogląda i śpi. Przyłapany, gdy w urzędzie w rubryczce "imię ojca" próbował wpisać Petera Greenawaya.

RECENZJA: Śmierć nadejdzie dziś 2 0

Zaczyna się wybornie – od fizyki komiksowej. Hawking vs. popkultura. Niestety, chwilę później twórcy serwują widzom odgrzany kotlet ze zdechłego świstaka.

Pierwsza odsłona serii stanowiła smakowity kąsek dla każdego miłośnika kina grozy. Klasyczna formuła slashera – a więc horroru o zamaskowanym mordercy i jego ofiarach – została uwspółcześniona, sięgając po narracyjne chwyty z Dnia Świstaka. Tree Gelbman (Jessica Rothe) za sprawą tajemniczej pętli czasu budziła się tego samego dnia w łóżku niedawno poznanego chłopaka – tego samego dnia umierała również z rąk tajemniczego mordercy, i tak w kółko, aż do rozwiązania całej intrygi.

Koncept filmu Śmierć nadejdzie dziś pozwolił wprowadzić kilka ciekawych rozwiązań fabularnych. Widz poznawał główną bohaterkę jako frywolną blondynkę z college’owego bractwa dziewczyn. Osobę, która pierwsza ginie w slasherach za sprawą konserwatywnego dyskursu jej „nieczystego” życia (Jason z Piątku trzynastego zawsze mordował nastolatków, którzy piją, palą oraz uprawiają wolną miłość). Egzystencjalny restart każdego dnia pozwolił protagonistce na autorefleksję i przemianę. Z bitchy girl Tree Gelbman przetransformowała się w the final girl – klasyczną ortodoksyjną dziewczynę, która jako jedyna była w stanie stawić czoła złu pod postacią zamaskowanego psychopaty.

Formuła produkcji Śmierć nadejdzie dziś została wyczerpana przy okazji pierwszego filmu, dlatego z dozą dystansu podszedłem do jego kontynuacji. Czym twórcy zaskoczą nas tym razem? „Dwójka” rozpoczyna się modną ostatnimi czasy fizyką komiksową, która z dystansem nawiązuje do równań kwantowych. Nie szykujcie się zatem na szczególnie akademickie podejście do kwestii podróży czasoprzestrzennych. Hawking złapałby się za głowę, gdyby zobaczył ten film. Pierwszy akt Śmierć nadejdzie dziś 2 to perełka dla każdego miłośnika Ricka i Morty'ego albo innych historii o równoległych wymiarach – od pierwszych scen widać, że twórcy znaleźli pomysł na kontynuację serii, zaczytując się w dobrych komiksach. Zamiast bajdurzenia o niebezpiecznym wielkoludzie z nożem, poszybowali w rejony thrillera psychologicznego na skraju przewrotnej komedii. Skupili się też na nowym bohaterze – Ryanie Phanie (Phi Vu) – epizodyście z części pierwszej. Szkoda, że pozytywne wrażenie po kilkunastu minutach seansu zostaje zrównane z błotem – znów pojawia się ten sam dzień i ten sam film. No, prawie. Zmiany względem „jedynki” są w zasadzie kosmetyczne.

Po cudownym wstępie fabuła na powrót skupia się na Tree Gelbman – za sprawą pewnych komplikacji dziewczyna wciąż budzi się tego samego dnia w pokoju Cartera Davisa (Israel Broussard). Aby status quo znalazł się na choć trochę innym poziomie niż w części pierwszej, twórcy przerzucają bohaterkę do równoległego wymiaru. Dzięki takiemu rozwiązaniu Christopher Landon nie anuluje przynajmniej kryminalnego finału z poprzedniej części. Poza tym jest bez zmian. Po college’u znów grasuje zamaskowany morderca a reaktor kwantowy wysyła gniewne błyskawice, odmawiając chęci współpracy. Tree musi zrobić wszystko, by powrócić do własnego wymiaru.

Po pewnym czasie fabuła filmu przypomina długo niesprzątany pokój, w którym ktoś zrzucił wszystkie książki z półek. Dział horrorów miesza się tutaj z naukowymi czasopismami, komiksy lądują gdzieś pomiędzy romansami Johna Greena a albumem rodzinnym. Brakuje tylko kogoś, kto przyszedłby i uprzątnął cały ten bałagan – nadał sens i ciekawość podjętej fabule. Nic z tego, w zamian Christopher Landon postanawia mnożyć komplikacje na drodze głównej bohaterki, aby przeciągnąć historię w nieskończoność.

Najbardziej drażniący okazuje się college’owy ton humorystyczny, który towarzyszy produkcji Śmierć nadejdzie dziś 2 niemal od pierwszych scen. Kampus okazuje się wylęgarnią wszystkich stereotypów, które kojarzycie z cyklu American Pie albo podobnych komedii studenckich zza Oceanu. Gry słowne wyglądają, jakby napisane przez grupę Abstrachuje, zaś kolejne gagi zalewają salę kinową swoim amerykańskim nadęciem w sprawach uniwersyteckich. Nie przeszkadzałoby to, gdyby równocześnie twórcy nie serwowali pretensjonalnego dramatu rodzinnego bohaterki albo nie drążyli historii jej związku z Carterem w alternatywnym uniwersum. Szkopuł tonalnych problemów między dramatem a komedią pojawia się w momencie sekwencji montażowej, właściwie drwiącej z samobójstw, jakże częstych w grupie docelowej, do której ten film jest skierowany. Czarny humor i wszechogarniający „dystans” kumulują się w kilku minutach, pozostawiając gorzki posmak niespełnienia i rozczarowania.

Śmierć, która nadeszła tym razem, do pięt nie dorasta części pierwszej. Jako autonomiczny tytuł, film jest chaotyczny – oferujący więcej niż może spełnić. Szkoda, ponieważ pierwsze sceny ewidentnie pokazały, że twórcom przyszedł do głów ciekawy pomysł na rozwinięcie konceptu podróży pomiędzy alternatywnymi wymiarami. Czyżby studio Blumhouse Pictures obawiało się tak drastycznego zerwania z formułą „jedynki”? Ostatecznie motyw multiwersum został potraktowany po macoszemu. To kolejna kontynuacja wspomnianego studia, przeradzająca pyszny horror w twardy kawałek kina – może nie niesmaczny, lecz serwowany w fast foodzie. Żeby zjeść i wyjść.

Moja ocena: 5/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…