Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

RECENZJA: Słodki koniec dnia 0

Tańczenie do tykającej bomby z posmakiem pysznego wina na języku i pełną świadomością sporej odległości od niebezpieczeństwa. O pozorach zaangażowania, teoretyzowaniu, a prawdziwie aktywnej postawie i pragnieniu kształtowania świata – nie tylko niekończącym się święcie hedonizmu zasysanego z ogrodów rozkoszy ziemskich namiętnie i zmysłowo opowiada Jacek Borcuch w Słodkim końcu dnia. Jednak piękno w jego obrazie jest porysowane, bo naznaczone krytyką intelektualistów, którzy sobie nawzajem przytakują, ze swoim dystansem do prawdziwego świata, bezkrytyczną zabawą lub stagnacją. Są tak naprawdę wycofani i nakręcani egoizmem, który co mądrzejsi i sprytniejsi chcą nazywać „indywidualizmem”, bo przecież niemożliwe że zobojętnieli. Autor w kolejnym filmie tęskni za żarliwością – od przyglądania się rekonstrukcji intymnych spraw jednostki po jej bojową postawę wobec bylejakości i niezgody na sponiewieranie ludzkości przez… ludzkość.

Spotykamy się z Marią Linde. Polką, która opuściła dawno swój kraj i osiedliła się w pięknej posiadłości z dala od hałasu etruskiego miasta Volterra. Kobieta uzyskała nagrodę Nobla i coraz mniej udziela się w przestrzeni publicznej. Aktywistka, nieobojętna na rzeczywistość zaczyna popadać w pewien komfort, która nijak się ma do tego co dzieje się poza murami jej pięknej posiadłości, po zakończeniu kolejnej prężnej intelektualnie wielogodzinnej, zakrapianej dysputy z przyjaciółmi. Sielanka i idylla, w której funkcjonuje bohaterka zaczyna być dla niej niewygodna i groteskowa w kontekście napiętej sytuacji przybywających do miasta emigrantów i rosnących nierówności społecznych determinujących konflikty. Kobieta nie uważa, że wiek, czy dystans dosłowny usprawiedliwia jej „nieobecność”. Krew w żyłach zacznie płynąć jej jeszcze szybciej i nie wytrzyma swojej bierności po tragicznych wydarzeniach jakie będą miały miejsce we Włoszech. Noblistka rozsznuruje swoje usta, rozepnie guziki w bluzce konwenansów i zaprzestanie uczestnictwa w zbiorowej hipnozie dając przemowę podczas odebrania tytułu honorowej obywatelki miasta. Jej wypowiedź porazi wszystkich swoją bezkompromisowością. Maria jako dumna obywatelka Europy wyobraża sobie prawdziwą miłość, w której jest niezbędna krytyka. Niestety, podnosi tylko nastroje niepokoju, które towarzyszą sytuacji i spotyka się z ostrą reakcję mediów, obywateli i najbliższych… bo po co to zrobiła. Jednak Maria Linde wie, że w sytuacjach ekstremalnych bierność to przestępstwo.

Jacek Borcuch zachwycająco snuje opowieść w kameralnej narracji odnoszącej się do pewnej indywidualnej wędrówki głównej bohaterki, jej momentu wybudzenia się z letargu, by przejść do obszernej refleksji o społecznej epidemii odwracania głowy i unikania „niewygody”. To choroba, która trawi każdą warstwę społeczną, tylko jedna utonie później, bo jest wyżej w piramidzie społecznej. Łatwo stać się konformistą w świecie konsumpcjonizmu. Dlatego zachowanie Marii dla wielu tak niezrozumiałe, doskonale pokazuje nieświadomość ludzi i to na dodatek tych, którzy mają stosy książek w głowach i na półkach. Oni wszyscy znają wiele mądrych słów, ale wolą doświadczać wybiórczo świata. Nasza bohaterka jest zaprzeczeniem współczesnego lenistwa, które przyjaźni się i często zamienia w zniewolenie.

Słodki koniec dnia nie forsuje nam współczesnej Joanny d’Arc, nie przerysowuje, czy tworzy nieznośny nastrój bohaterski. Maria Linda jest też doskonałym przykładem takiej prywatnej rewolty i pokazuje, jak reżyser nie poddaje się żadnemu płciowemu determinizmowi. To kobieta w tym filmie przekracza prędkość sportowym autem, tęskni za rozczochranym światem i chce zaciągnąć się prawdą oraz doświadczeniem. Główną postacią nie bez powodu nie jest mężczyzna, którego zdiagnozowano by jako przedstawiciela tych z kryzysem wieku średniego. Mamy kryzys wieku obecnego na świecie.

Jacek Borcuch posiada wielką wrażliwość, potrzebę opowiadania historii poetycko, z symbolicznymi scenami. Symulując spokój, bez pietyzmu, ale z soczystością tworzy światy, niczym Luca Guadagnino. W takich okolicznościach – parujących od ciepła uliczek, a nie labiryntów, kawiarenek, gdzie stoły się nie trzęsą, a kieliszki nie tłuką, bez maniery autor pokazuje nam otumanienie dobrami, gdzie nie możemy uwierzyć realnie w zło.

Słodki koniec dnia też jest parafrazą brawurowych słów pisarza Witkiewicza, pokazując różnicę pomiędzy prawdziwym artystą, a przeintelektualizowanym młynkiem. Ten realny, niezmyślający siebie nie powinien bać się cierpienia. Świat jeszcze nie płonie, ale celuloid jest gorący, a jednocześnie niesamowicie seksowny i smakowity. Film, który pięknie mówi o szukaniu czucia i uczucia namiętności nawet w obliczu końca. To afirmacja temperamentu, emocjonalności i krzyk: A tu trzeba żyć i być szczerym!

Ocena: 9/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…