„Chora na siebie” pozostanie odważną i nietuzinkową prowokacją na tle ogólnej szarzyzny kinematograficznej. Szkoda tylko, że nie wynika z niej jakiś przenikliwy morał 6
„Może najpierw zobaczą moją twarz niż twoje obrazy” – mówi buńczucznie Signe (Kristine Kujath Thorp) do swojego chłopaka. Thomas (Eirik Sæther) ma rozliczne ambicje. Urządza wystawy, bryluje, chce uchodzić za wziętego artystę. Idąc drogą kariery, nie cofnie się przed niczym. Urządzając swój benefis, ukradnie z konkurencyjnej wystawy ekstrawagancki fotel, a z restauracji butelkę markowego wina za 23 400 koron. Signe jest zwykłą baristka, w towarzystwie uchodzi za cichą dziewczynę swojego znanego chłopaka. Chciałaby się od niego jednak odróżniać albo przynajmniej coś znaczyć. Jeśli nie w gronie norweskiej socjety, to jakkolwiek. Wybiera najgorszą z możliwych dróg. Kupuje od dilera rosyjski preparat, który spektakularnie degeneruje ludzkie ciało. Signe zażywa środek i wkrótce jej twarz pokrywają krwawe sińce. Reszta organizmu zostaje sukcesywnie zdewastowana pod wpływem niepozornych pigułek. Paradoksalnie Signe staje się jednak obiektem adoracji otaczającej ją społeczności, a modne wydawnictwa przeznaczają szpalty na artykuły o inkluzywności dziewczyny.

Thomas łapczywie szuka w sieci komentarzy na temat swojej wystawy. „Ojciec zastrzelił trójkę dzieci w Bergen” – czyta na głos rozczarowany. Obrazy Thomasa nie doczekały się głośnego rezonansu. Chłopak jest zdruzgotany tą informacją. Na czołówki portali wysunęła się tymczasem banalna, jego zdaniem, informacja o zbiorowym morderstwie. Signe widząc taką postawę, demonstruje coś zgoła odwrotnego, coraz raptowniej brnąc w autodestrukcję. „W Skandynawii nikt nie dorównuje mi postępowością” – przekonuje wydawczyni renomowanego pisma, nakłaniając Signe do pozowania na jego łamach. Społeczeństwo sprzyjające nienormatywnościom chętnie kupi wizerunek samotnej ofiary. Thomas zorientowawszy się, że jego kariera nie przybiera takiego obrotu, jaki by chciał, właśnie w Signe dostrzega szansę na jakościową promocję. Na kolanach zatem błaga dziewczynę, która przedtem służyła mu tylko za ozdobę, by stała się symbolem jego przyszłych akcji.
Chora na siebie w reżyserii Kristoffer Borgli chciałaby wyznaczyć nieznany dotąd kierunek poszukiwań tematycznych. W bogatych zakątkach bezpiecznego świata, do jakich Norwegia bez wątpienia należy, problem podjęty w filmie może liczyć na przychylną reakcję. Co jednak z pozostałą częścią globu, dokąd dzieło Borgliego zapewne kiedyś trafi? Gdzieś w sponiewieranych przez terror biedy slumsach oraz w pogorzeliskach wojennych problem tu nakreślony nie występuje, a przynajmniej nie wyraża się tak ostentacyjnie. Istnieją wszelako rejony, gdzie aby wyrazić protest przeciw postawom konsumpcyjnym nie trzeba się oszpecić, bo tam takie rany i blizny na ludzkich organizmach są immanentną tych miejsc składową. Sukces komercyjny zaś – niedostępnym pułapem. Mimo to film „Chora na siebie” pozostanie odważną i nietuzinkową prowokacją na tle ogólnej szarzyzny kinematograficznej. Szkoda tylko, że nie wynika z niej jakiś przenikliwy morał.
„Ta książka to znak czasów” – wyrokuje kolejkowicz, który wszedł właśnie w posiadanie autobiografii Signe. „Sam bym chciał tak zachorować” – dopowiada inny czytelnik. Nie przeszkodzi im to jednak wypić markowe wino przed pójściem na snobistyczny wernisaż. A potem już śmiało mogą snuć wizje współczucia wobec ofiary globalnych mechanizmów świata wyzysku i konsumeryzmu.