Film zostający z widzem na lata, stając się osobistym świadectwem siły i tajemnic ludzkiej duszy. Udowadnia, że prawdziwy horror bytuje w zakamarkach ludzkiej psychiki. 9
Dolores z 1995 roku, w reżyserii Taylor Hackford, to prawdziwa perełka kinematografii, która umyka wielu miłośnikom kina. Oparta na powieści Stephena Kinga, choć często pomijana w dyskusjach o adaptacjach jego twórczości, zasługuje na znacznie więcej uwagi. To nie jest typowy horror, do jakich autor nas przyzwyczaił, a raczej głęboki psychologiczny thriller z elementami dramatu obyczajowego. Skupiający się na skomplikowanych relacjach rodzinnych i mrocznych sekretach przeszłości.

Do dzisiaj pamiętam. W 1999 roku, w dniu zaćmienia słońca, zobaczyłem zwiastun tego na RTL7 i na zawsze zapadł mi w pamięć. Ta krótka zapowiedź już wtedy zwiastowała coś niezwykłego. Później w życiu studenckim będąc w akademiku, zabrałem się za powieść, na której oparto film. Zacząłem czytać o 18:00 i tak mnie wciągnęła, że skończyłem z przerwami dopiero o drugiej nad ranem, ku zdziwieniu moich współlokatorów. Zarówno książka, jak i film potrafią całkowicie pochłonąć.
Centralnym punktem jest fenomenalna kreacja Kathy Bates w roli tytułowej Dolores Claiborne. Jej występ to prawdziwy majstersztyk – aktorka z niezwykłą wiarygodnością portretuje kobietę doświadczoną przez życie. Twardą, lecz zranioną, walczącą o przetrwanie i dobre imię. Nie tylko gra Dolores, ona nią jest, a jej obecność na ekranie magnetyzuje. Równie imponująca jest Jennifer Jason Leigh jako jej córka, Selena St. George, dziennikarka z własnymi demonami i skomplikowaną relacją z matką. Dynamika między nimi to serce i dusza ekranizacji, napędzająca całą intrygę.

Obok nich, choć w kreacji pozornie drugoplanowej, prawdziwym diamentem jest bardzo sugestywnie zagrana Vera Donovan (Judy Parfitt). Wcielenie się w starą, ekscentryczną i niezwykle wymagającą pracodawczynię Dolores, to popis aktorskiego kunsztu. Jest ona postacią pełną sprzeczności. Z jednej strony despotyczna i ironiczna, z drugiej – skrywająca własne rany i w pewien sposób rozumiejąca kluczowe sprawy. Jej obecność na ekranie zapada w pamięć i przeraża zarazem, a każde słowo, każdy gest są przesiąknięte gorzkim doświadczeniem i sarkastyczną mądrością. Relacja między nią i pracownicą to osobna, fascynująca historia o dominacji, zależności i niezwykłej, trudnej do nazwania więzi, która tworzy się na przestrzeni lat. Vera Donovan jest niczym lustro, w którym odbija się część natury Dolores, a jej cięty język i przenikliwość wnoszą do filmu dodatkową warstwę psychologicznej głębi.
Fabuła rozwija się dwutorowo, płynnie przeplatając teraźniejszość z retrospekcjami, ukazując bolesne wydarzenia z przeszłości, które ukształtowały życie Dolores. Film doskonale buduje napięcie, stopniowo odkrywając kolejne warstwy prawdy, co sprawia, że widz jest wciągnięty w historię aż do samego końca. Mroczny i surowy krajobraz wyspy Maine, gdzie toczy się akcja, dodaje filmowi specyficznej, nieco przygnębiającej, ale i hipnotyzującej atmosfery. Całość dopełnia bardzo mroczna i sugestywna muzyka (Danny Elfman). Ścieżka dźwiękowa to więcej niż tło – to nieodłączny element narracji, budujący atmosferę niepokoju, tajemnicy i smutku, bez którego film straciłby znaczną część swojej siły oddziaływania.

Dolores jest o sile przetrwania. Tajemnicach, które niszczą od środka. O miłości matki do dziecka, która może przybrać najbardziej ekstremalne formy. To opowieść o tym, jak przeszłość nigdy nie odpuszcza i jak trudno jest uciec od cieni dawnych wydarzeń. Ocena 9 wynika tylko z tego, że nie ma w nim tego, co mnie przerażało w powieści. Bo wątek z „kotami kurzu” niepotrzebnie pominięto. Ale to już państwa muszę odesłać do powieści. Film jak najbardziej polecam.
Niesamowity film, bardzo klimatyczny, emocje od początku do końca. Jeden z moich ulubionych.