Dom (nie)zły 7
Dom zły to nie komedia. Ale i nie dramat, ani nie thriller z krwi i kości. To coś pomiędzy – skondensowanie tych trzech gatunków w taki sposób, że nie wiadomo, czy płakać nad losami bohatera czy śmiać się z ówczesnego stanu państwa, w którym przyszło mu żyć? Edward Środoń to człowiek niczym nie wyróżniający się z tłumu. Kiedy umiera mu żona zaczyna pić na umór, aż w końcu roztrwania większość pieniędzy i wynosi się do odległych bieszczadzkich pegieerów, żeby rozpocząć tam nowe życie (w końcu, jak sam twierdzi, jeszcze jest młody). Przez zrządzenie losu trafia do gospodarstwa małżeństwa Dziabasów. Początkowa nieufność za sprawą sowicie zakrapianej polską wódką biesiady przeradza się w snucie wspólnych planów na przyszłość. Jednak litry spożytego alkoholu doprowadzają do tragedii, którą cztery lata później starają się rozwikłać funkcjonariusze milicji z porucznikiem Mrozem na czele.
Wojciech Smarzowski, autor rewelacyjnego Wesela, serwuje nam więc dwie oddzielne historie, które łączy jeden wspólny element – tajemnicze morderstwo. Udanym zabiegiem jest przedstawienie ich w sposób paralelny. Dzięki temu twórca filmu uchyla się przed możliwością wpisania go w schemat sprytnie mieszając konwencje, bo o ile pierwszy wątek zachowuje swoją dramatyczność, to drugi natychmiast równoważy go masą prześmiewczej krytyki skierowanej w przekupną milicję Polski początków lat 80-tych. Tyle tylko, że właśnie ten obraz nieudolności władz zostaje wysunięty na główny plan, odejmując wagi całej reszcie. Pytanie, czy celowo? I czy trafnie?
Historia Środonia i Dziabasów – owszem – może intrygować i poruszać odbiorcę, ale zostaje mocno okrojona. Niestety, tym bardziej dlatego, że wątek jest niezwykle interesujący. Dodatkowo wszystko odbywa się jakby we śnie – świadomość wymyka się gdzieś obu mężczyznom rozmawiającym przy wódce (a może pijącym przy rozmowie?), a jedyną trzeźwo myślącą osobą (dosłownie i w przenośni, bo tylko ona nie porywa się na absurdalny i ryzykowny plan pędzenia bimbru na szeroką skalę) jest Bożena Dziabasowa – pani domu (świetna Kinga Preis stanowczo za rzadko ukazująca się na ekranie). Całość chowa się jednak pod grubą warstwą pijaństwa właśnie i wulgaryzmów pojawiających się przede wszystkim w wątku wyeksponowanym, związanym z rekonstrukcją wydarzeń, które zaszły feralnej nocy. W rezultacie otrzymujemy inteligentny, ciekawy, pełen ironii i czarnego humoru obraz fałszu i wszechobecnych malwersacji ówczesnej Polski Ludowej (swoją drogą wyraz „malwersacja” jest jednym z najczęściej padających z ust bohaterów – nie ważne czy w poprawnym kontekście). I pod tym względem reżyser spisuje się na piątkę. Szkoda tylko, że nie rozwija w pełni tej fascynującej widza gry psychologicznej pomiędzy gościem a gospodarzem.
Mówiąc więc o mocniejszej części filmu związanej z dochodzeniem nie można autorowi odmówić zgrabnego budowania napięcia osiągniętego poprzez nerwową muzykę dającą się słyszeć tylko w trakcie biało-czarnych ujęć z kamery jednego z funkcjonariuszy. Nie mniej ważna jest cała przepełniona zimową surowością atmosfera utrzymana jakby na wzór klasycznego Fargo braci Coen (hasło polskie „Fargo” widniejące na plakacie promującym film to nie tylko, jak się okazuje, pusty slogan).
Dom zły nie jest w ogólnym rozrachunku tak ciekawy, jak mógłby być. Nie wyczerpuje swojego dużego potencjału uwydatniając tylko jedną historię. Nie zmienia to faktu, że w wyniszczonym wątpliwymi „dziełami” krajobrazie rodzimego kina dom Smarzowskiego wcale taki zły nie jest.
Ciężki, smutny, mocny i prawdziwy, czyli trudna opowieść o moralności po polsku. Dobre aktorstwo (Topa najbardziej zapadł mi w pamięć).