Big Mouth - sezon 2 7
Netflix po raz kolejny ujawnia swoje nieoczywiste oblicze, podejmując dość kontrowersyjne zagadnienia. Big Mouth przypomina animację dla dzieciaków, skierowaną w stronę 10-12 latków. Nie dajcie się zwieść, pod tą pozornie bezpieczną konwencją skrywa się bezpruderyjna treść pisana wyłącznie dla dorosłego odbiorcy. Serial to bardziej poradnik dla rodziców, jak mówić z małymi dziećmi o seksie oraz zmianach zachodzących w ich dojrzewającym ciele. Przy tym wskazuje na ważny problem globalnej edukacji: brak zajęć przygotowawczych poruszających kwestie dorastania oraz relacji damsko-męskich na tak wczesnym etapie życia.
W Big Mouth freudowska wykładnia miesza się z popkulturowym podejściem do tematów libido oraz frazami wyjętymi wprost z podręcznika dla psychologów i seksuologów. Grupa głównych bohaterów znów będzie musiała uporać się z prawdopodobnie najcięższym okresem w życiu każdego człowieka: dorastaniem. Poczynając od transformacji rosnącego ciała, infantylnych zalotach do przeciwnej płci, na ciągłym kuszeniu przez Potwora Hormona kończąc, Andrew, Jessi Nick i Missy przeżyją przygody z wyżyn groteskowej abstrakcji.
Twórcy serialu po raz kolejny udowadniają, że nie ma dla nich tematu tabu, którego nie mogliby złamać. Oprócz bardzo humanistycznej kreski w sposobie pisania (i rysowania) głównych postaci, w swojej animacji zawarli konteksty kodów kulturowych, które nierzadko narzucają podejście do ludzkiego ciała (często napawając do niego obrzydzeniem, o czym mówiła też Złe wychowanie Cameron Post). Tematy aborcji, feminizm czy kształtujący się na wczesnym etapie rasizm zajmują miejsce obok dziwnych stworów jak – upozorowany na karykaturę Złego – Potwór Hormon lub Czarodziej Wstydu. Dlaczego rzeczywiste tematy mieszają się z najczystszą fikcją? Na pewno, żeby całokształt nie wyglądał zbyt poważnie i napuszenie. Z drugiej strony, niczym we francuskiej animacji Było sobie życie, albo niedawnym disneyowskim W głowie się nie mieści, także tutaj fikcyjne stworzenia obrazują część procesów (zwłaszcza psychologicznych), zachodzących w ludzkim ciele i umyśle. Potwór Hormon to podświadomość bohaterów (id), z kolei Czarodziej Wstydu obrazuje kody kulturowe, wszelkie bariery oraz socjalne konteksty tłumiące popęd (ego). Tym zabawniejsza wydaje się scena na dyskotece, gdy Czarodziej nagle znika...
Niektórzy krytycy zarzucają serialowi obnoszenie się z kontrowersyjnymi tematami, korespondującymi z South Parkiem oraz innymi animacjami dla dorosłych z amerykańskiej telewizji. Wiecie: bluzgi, konteksty społeczne, gatunkowy rollercoaster i czarna komedia – postmodernizm. Dywagował bym z takimi zarzutami, zwłaszcza po wyjątkowo niesmacznym Paradise PD, który niedawno trafił na Netfliksa. Tam fabuła została zalana szambem fekaliowych żartów. W przypadku Big Mouth poziom abstrakcji zawieszony zostaje bardzo wysoko, przez co podobne poczucie humoru w niektórych scenach zdławione zostaje – nieraz skrajnym – odrealnieniem rzeczywistości. Twórcy nie kryją podobieństwa do South Parku – przyjaciel i szkolny mentor Cartmana oraz pozostałych chłopaków z amerykańskiego miasteczka, Jerome „Szef” McElroy, tutaj zamieniony zostaje na zupełnie nieporadnego trenera Steve'a. Dzieciaki muszą podsuwać mu dobre rady, bez wzajemności. Podobnie również, jak w popularnym serialu dla dorosłych, także tutaj śledzimy losy dzieciaków uczęszczających do szkoły podstawowej oraz spotykających się po lekcjach – sposób prowadzenia fabuły oraz żart okazuje się diametralnie różny. W przeciwieństwie również do South Parku, w Big Mouth twórcy zdecydowali się na bardziej realistyczną kreskę, przez co niektóre sceny mogą budzić kompromitację wśród bardziej wrażliwych odbiorców.
W tym wypadku jedyny zarzut mam do ostatniego odcinka tego sezonu. Po dwuczęściowej historii szkolnej dyskoteki otrzymujemy zupełnie niekompatybilny epizod dziesiąty, wyglądający jak nieudolna próba łaszenia się do fanów Ricka i Morty'ego. Magiczne portale do innego wymiaru niekoniecznie korespondują z wymową Big Mouth – szczególnie gdy tylko za ich pomocą twórcom udaje się spiąć wszystkie wątki drugiego sezonu.
Co ciekawe, ten sezon – nawet bardziej niż pierwszy – nakreśla wątki rodziców poszczególnych dzieciaków (w tym wypadku tylko rodzina Missy pozostaje tajemnicą, choć i tak kilka psychologicznych szczegółów udało się uchwycić gdzieś na trzecim planie). Twórcy podejmują absorbującą wiwisekcję podwórka najmłodszych. Konfrontują ich z problemami swoich ojców i matek, jak kryzys w małżeństwie czy wpadnięcie w nałóg. Świetnie przedstawiona zostaje utrata autorytetu rodziców w okresie dorastania (jedyna mocna strona odcinka siódmego).
Jeśli miałbym wskazać epizod, który najbardziej przypadł mi do gustu, bez wahania wybrałbym odcinek piąty. Doskonale obrazuje on problemy światowej edukacji młodych dotyczące tematów ciała i seksualności. Sam nie zapomnę nigdy lekcji WDŻ-tu w szkole podstawowej, prowadzonych przez katechetkę. Wisienką na torcie były zawsze filmy instruktażowe z lat 90. XX wieku, puszczane na wyrobionych kasetach VHS. Podobnie sytuacja prezentuje się w serialu. Nauczyciel okazuje się zupełnie niekompetentną osobą do prowadzenia tego rodzaju zajęć. W zamian widz dostaje odcinek złożony z kilku nowelek filmowych, spiętych jedną klamrą narracyjną. Każda z nich osadzona jest w innej konwencji (m.in. space opera o walce z patriarchatem w kobiecych drogach rodnych, reality show prezentujące bezpieczne środki antykoncepcji albo epizodzik stylizowany na filmy Woody'ego Allena z dodatkiem pikantnej wymowy) – każda kompletnie nakreśla dany kontekst, który powinien znaleźć się na tego rodzaju zajęciach. Przy tym widać, że Big Mouth stara się mówić dokładnie to samo, co 7 uczuć w reżyserii Marka Koterskiego: rodzicu – rozmawiaj z dzieckiem o ważnych tematach, traktuj je poważnie.
Humorystycznie drugi sezon Big Mouth plasuje się wyżej od swojego poprzednika. Twórcy umiejętnie łamią czwartą ścianę, zdradzając samoświadomość medium serialu (m.in. motyw, w którym trener Steve zaraz na początku odcinka stwierdza, że zaśpiewa czołówkę animacji i... faktycznie to robi). W tym kluczu równie zabawnie wypadają lokowane reklamy Netflixa. Niestety, scenarzystom zdarza się przekroczyć granicę z napisem: „Przesada” - szczególnie nieśmieszna wydaje się „kraina cycków”, do której udaje się Andrew oraz Nick w drugim odcinku oraz relacja Andrew z Lolą. Najważniejsze jednak, że twórcy umiejętnie wyważają realistyczne wątki tymi abstrakcyjnymi, celującymi bardziej w humor Monty Pythona, niż amerykański dowcip szaletowy.
Abstrakcja i bliski humanizm na modłę „człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce” - wszystko to odnajdziecie w drugim sezonie Big Mouth. Produkcja udowodniła, że wpisuje się w poczet najlepszych animacji Netflixa, stojąc zaraz po Ricku i Mortym oraz BoJacku Horsemanie. Należy tylko trochę zdystansować się od poruszanych na każdym kroku tematów libido, wtedy Big Mouth może przekazać naprawdę ważną treść.
Mam wrażenie, że jest skierowany do pryszczatych, napalonych nastolatków. Mnie ani nie gorszy, ani nie zachwyca.