Rozmach, z jakim wizualizował swoje dość przewrotne dzieło Stahelski stawia jego pracę wprawdzie na półce z krwawą ideą kina akcji, która może być finezyjnie i niestereotypowo opakowana. 7
„Czego się Wick nie tknie – zabija.” - krąży fama o słynnym płatnym zabójcy. Chwilowo on sam znalazł się na celowniku złowrogiego syndykatu. Tzw. „Rada” grupująca morderców na zlecenie uznała, że Wick zbytnio się wyemancypował. Kogoś takiego należy zatem zlikwidować. „Rada” wynajęła więc kilku „cyngli”, którzy podejmą się eliminacji Wicka. „Zniszczyć jego mit.” - to także jeden z celów wyznaczonych przez zacietrzewionych mocodawców. Gdy robota się powiedzie, już nigdy nikt nie będzie bruździł „Radzie”. Ale legenda o perfekcyjnej sile rażenia Wicka wcale nie jest przesadzona. Giną kolejni śmiałkowie chętni, by z nią się zmierzyć. „Nie możesz już zdechnąć?” - bezradnie charczy jeden z najemników, nie rozumiejąc, czemu Wick ciągle cieszy się dobrym zdrowiem, choć tyle już kul posłano w jego kierunku.
Na czele „Rady” stoi Markiz de Gramond. Usuniecie Wicka jest dla szefa organizacji zadaniem ambicjonalnym. Markiz chciałby usunąć niesubordynowanego zabójcę. Ten rzucił mu jednak śmiałe wyzwanie. Aby było ono respektowane przez hierarchię „Rady”, Wick omija niezbędne w tym celu proceduralne przeszkody. De Gramond nie ma wyboru, musi stanąć w szranki z Wickiem. Markiz zdaje sobie jednak sprawę ze własnych ograniczeń. Wick prezentuje wyższe kwalifikacje oraz posiada dłuższe doświadczenie w swoim fachu. De Gramond pozornie przyjmuje warunki, na jakich miałby się odbyć pojedynek. Po cichu jednak do eliminacji Wicka desygnuje rzesze zdeterminowanych i sowicie opłaconych gangsterów. Bezpośredni finał między zwaśnionymi antagonistami wydaje się być nieunikniony.
Reżyser Chad Stahelski niezłomnie kontynuuje losy dzielnego zabójcy. „John Wick 4” brawurowo rozwija wątki (głównie kaskaderskie) pominięte w częściach poprzednich filmowej sagi. Stosy trupów położone chirurgicznie wymierzonymi ciosami oraz strzałami głównego bohatera (w tej roli Keanu Reeves) rosną zatem w trybie wzmożonym. John Wick unika zaś konsekwentnie jakichkolwiek obrażeń w myśl zasady, której hołduje, że sam powinien być „elegancki na ślub i pogrzeb”. I takim pozostaje w zasadzie przez niemal cały czas zwarcia z markizem oraz jego bandziorami. W chwilach skrajnej opresji, gdy zawiodą uderzenia lub broń palna, potrafi się Wick skutecznie zasłonić (jak na mężczyznę eleganckiego przystało) klapą od marynarki. Jeśli gdzieś zatem upatrywać walorów w filmie Chad’a Stahelski’ego to raczej nie w epatowaniu bijatykami oraz strzelaniną. Oba te elementy reżyser i jego świta udoskonalili do perfekcji ponad wiarygodny stan. „John Wick 4” rozgrywa się w kilku geograficznych planach, co uatrakcyjni przekaz zobligowany wyłącznie jednością czasu i miejsca akcji. Ponadto przemyci Stahelski również te wartości, jakie wymykają się konwencjom ściśle przypisanym gatunkowi. I tak na przykład Markiz de Gramond podejmie swoich ludzi od brudnej roboty w sali muzeum, na ścianie którego wisi monumentalny obraz Delacroix pt. „Wolność wiodąca lud na barykady”. Inna sekwencja rozegra się zaś w berlińskiej dyskotece, gdzie bankietowicze przy rytmach techno zostaną świadkami krwawej wymiany ognia. Ścieżka dźwiękowa filmu zaskakująco wybrzmi pieśniami Edith Piaf czy kultowymi melodiami Rolling Stonesów. Rozmach, z jakim wizualizował swoje dość przewrotne dzieło Stahelski stawia jego pracę wprawdzie na półce z krwawą ideą kina akcji. Wyróżni się ona jednak inwencją reżysera, który uznał, że nawet brutalna rzeź może być finezyjnie i niestereotypowo opakowana.
„Takie życie.” - wzdycha myśląc o emeryturze, na jaką chętnie by się wybrał John Wick. Przywołuje w ten sposób rzekome słowa legendarnego, dziewiętnastowiecznego rzezimieszka Ned’a Kelly’ego, gdy ów stał przed plutonem egzekucyjnym. Sam Wick przed plutonem nie staje, a sam go co najwyżej jednoosobowo ustanawia, rozprawiając się z wrogami w skali hurtowej. Gdyby istniał związek zawodowy kaskaderów, to zapewne zatarłby ręce na samą myśl o projekcie powstania piątej części ekranowej historii słynnego zabójcy. Tymczasem we Francji, gdzie rozgrywa się fikcyjna bitwa filmowych gangsterów, na ulicach trwa obecnie realna batalia przeciw podniesieniu przez rząd wieku emerytalnego. Takie życie.
Wizualnie – rewelacja. Logiki brak, ale to taki typ kina, że nie można tego traktować jako zarzut. Zdecydowanie zbyt długi.