Bezpieczny serial o pasjach i nałogach w zimnowojennej rzeczywistości. 7
Mało rzeczy porusza mnie w kinie równie dosłownie i dogłębnie, jak wspaniałe portrety ludzi napędzanych ekstatyczną pasją. Ileż dyskretnego pre-piękna można odnaleźć w obrazie Toto oglądającego kolejny film na ekranie sali kinowej w Cinema Paradiso. Ileż emocji budzi we mnie śledzenie losów postaci, które stopniowo zaczynają się zatracać we własnych pasjach. Ich realne sylwetki zostają pozbawione materialnych konturów, a przez to kontaktu z rzeczywistością, na rzecz własnych, eskapistycznych zainteresowań. Bo czyż prawdziwie szczery i w tej szczerości zagubiony nie jest Lope de Aguirre płynący w głąb jądra ciemności swoich marzeń w filmie Herzoga? Czyż nie ma ciekawszego bohatera w kinie polskim od Filipa Mosza z Amatora? W ten sam sposób jednym z najwspanialszych rodzimych dokumentów jest Pierwszy Polak na Marsie – rzecz o niezwykłym człowieku i niezwykłych marzeniach, które mogą przełamać nawet kolejne warstwy atmosfery. Gambit królowej też jest właśnie taką historią pogoni za pasją – bardzo prostą, bardzo gatunkową, udaną, ale jednak budzącą pewien niedosyt.
Wspaniale, że „Queen’s Gambit” doczekał się ekranizacji nie w postaci filmu tylko serialu. Tym sposobem twórcy wiarygodnie prowadzą swoją bohaterkę przez kolejne etapy życia, a co za tym idzie, również przez kolejne szczeble kariery genialnej szachistki, aż na sam świecznik elity tej dyscypliny sportowej. Nie ma tutaj zbędnych skrótów myślowych, niedociągnięć fabularnych wynikających ze skompresowanego czasu metrażowego albo nagłych skoków w czasie. Beth Harmon poznajemy jako dziewczynkę, która właśnie straciła rodziców i trafia do chrześcijańskiego sierocińca. Tam – w ramach ucieczki przed rzeczywistością oraz naciągniętą na nią kurtyną samotności i opuszczenia – zaczyna grać w szachy z woźnym w piwnicy ośrodka. Szybko okazuje się, że szachy ma we krwi. Tak samo zresztą jak autodestruktywną podatność do wpadania w nałogi. Oprócz szachów, sierociniec wnosi coś jeszcze do życia Beth – uzależnienie od leków, z którym bohaterka nie będzie umiała się uporać przez długie lata.
Doskonale ogląda się pierwsze odcinki Gambita królowej, których klimat zręcznie nawiązuje do kina inicjacyjnego o dziewczynach pokroju Lady Bird. Dziewczynach, którym konformizm przez myśl nie przejdzie – warto dodać. Scott Frank jako scenarzysta udowodnił już w niedawnym Loganie: Wolverinie, że doskonale rozumie problemy małych dziewczynek i zręcznie potrafi je wpisać w ramy kina akcji. Jak zatem wspomniane kino akcji ma się do Gambita królowej? Twórca do perfekcji opatentował sposób przedstawienia statycznych i rozpiętych na wiele godzin rozgrywek szachowych. W serialu ogląda się je niczym filmy ze Schwarzeneggerem albo Stallonem z najlepszego okresu twórczego ich obu. Powiem więcej: niesamowite, że mecze gry w szachy, które wypełniają spory czas ekranowy nowego miniserialu z Netflixa, budują emocjonujące napięcie, jakbyśmy właśnie oglądali wyścigi z Le Mans '66, mecz tenisa z Borg/McEnroe albo najważniejsze starcie na ringu z Creeda. Zamiast wysiłku fizycznego, Scottowi Frank udało się uchwycić tutaj wysiłek intelektualny graczy. Twórca równie dobrze radzi sobie z ukazaniem ich pasji.
Książka „Queen’s Gambit” Waltera Tevisa, na podstawie której Scott Frank zrealizował swój miniserial, powstała w 1983 roku i bardzo wyraźnie czuć w niej zimnowojenne napięcie między dwoma ówczesnymi imperiami. Szachownica jest dla amerykańskich bohaterów Gambita królowej tym, czym dla Rocky’ego Balboa był ring w czwartej odsłonie przygód – ostatecznym dowodem zwycięstwa Zachodu nad zacofanym Blokiem Wschodnim. A że radzieccy szachiści od małego są przygotowani do udziału w turniejach, to zmagania głównej bohaterki Beth Harmon (Anya Taylor-Joy) z europejskimi rywalami do pewnego momentu szczerze mnie pochłonęły. Piszę: „do pewnego momentu”, ponieważ jak na bohaterkę serialu bądź co bądź sportowego, zbyt łatwo idzie jej szachowanie kolejnych przeciwników.
Ale Gambit królowej to coś więcej niż tylko retrospektywna podróż do zimnowojennej rzeczywistości lat 50. i 60. XX wieku w USA. Twórca zręcznie wplata tutaj kwestie feministyczne, łącząc je z tematem uzależnień. Beth jest jedną z nielicznych kobiet biorących udział w turnieju. Dla niektórych szachistów jest zatem przedmiotem pożądania, dla innych – rywalem tym bardziej niebezpiecznym, że (w mniemaniu ich samych) zagrażającym poczuciu męskości. Co się z kolei tyczy uzależnień, to Scott Frank ukazuje główną bohaterkę jako osobę nałogowo sięgającą po leki. Temat nie jest może modny w polskim kontekście, warto jednak nadmienić, że spora część mieszkańców Zachodu łyka ich codziennie sporą dawkę (kilka lat wcześniej Netflix wyprodukował nawet o tym film dokumentalny Take Your Pills). Modna w polskim kontekście jest natomiast kwestia uzależnienia od alkoholu, która wkrada się w fabułę serialu z iście rockowo-woodstockowym zacięciem.
Szkoda zatem, że tak zgrabnie przedstawione motywy feministyczne oraz kwestie uzależnień zostają gwałtownie spłycone w ostatnim odcinku. W tym momencie muszę powstrzymać się od spoilera, ale wierzcie mi na słowo: finał całej historii znacznie przeczy postawionym wcześniej poglądom albo wnioskom. W kontekście lekomanii jest wręcz szkodliwy.
No i jest jeszcze on, Marcin Dorociński. Może Tomasz Kot nie został przeciwnikiem Jamesa Bonda, ale w zamian światowe kino zaangażowało innego Polaka do roli łotra. Marcin Dorociński jest jednym z pierwszych aktorów, których widzimy w fabule Gambita królowej. Od razu możemy zrozumieć, że to właśnie on będzie najtrudniejszym przeciwnikiem młodej Beth. Można narzekać, że Polak znów gra w globalnym kinie złego Rosjanina. Można też biadolić, że twórcy serialu nie wykorzystali talentu Dorocińskiego w pełni (jego kreacja ogranicza się tutaj do gniewnego przewracania oczami i złowrogiego patrzenia spode łba), ale jednak angaż Polaka stanowi kolejny dowód, że po operatorach i kompozytorach, polscy aktorzy stopniowo coraz częściej zaczynają pojawiać się w Hollywood. Do tego Dorociński perfekcyjnie dopełnia rolę niezwykle utalentowanej Anyi Taylor-Joy. Choćby tylko dla tego duetu warto sięgnąć po serial.
Historia Beth wypełniona jest wieloma momentami, w których na usta ciśnie się hasło “szach-mat”. Dotyczy to zarówno kolejnych partii szachów, ale też obyczajowych momentów z życia bohaterki. Trudne relacje z rodzicami zastępczymi, kilka spalonych romansów, samotność, zupełne oddanie się szachom – to tylko kilka tragicznych wątków, które pojawiają się na przestrzeni fabuły. Niestety, nie wszystkie z nich udało się Scottowi Frankowi odpowiednio poprowadzić. W ostatecznym rozrachunku bowiem Gambit królowej jest bardzo zachowawczym i bezpiecznym serialem, który mógł trwać o jeden, dwa odcinki krócej. W miarę trwania kolejnych epizodów ulatuje z niego dusza, aż w końcu na ekranie pozostaje tylko piękna Anya Taylor-Joy, głębia jej przeszywającego spojrzenia, szachownica i Marcin Dorociński po drugiej stronie stołu.
Od bardzo obiecującego początku po finał rodem z jakiegoś Disney Channel Movie. Anya gra super, ładnie tu wszystko wygląda, poza tym Netflix nadal nie wybija się powyżej przeciętnej.