RECENZJA DVD: Robinson Crusoe 0

Czy pamiętacie wielką falę filmów dla dzieci z cyklu „Prawdziwa historia” która wybuchła w wyniku olbrzymiej popularności Shreka? Ja pamiętam. Chociaż bardzo chciałbym zapomnieć.

Choć Shrek był wielkim prekursorem formuły nabijania się z klasycznych opowieści, swego rodzaju przetarciem szlaku okazał się Hoodwinked, znany także w naszym kraju jako Czerwony Kapturek – Prawdziwa Historia. Film w ciekawy sposób bawił się konwencją klasycznej historii i dodawał sporo od siebie, łącząc to z kreatywnym humorem i kilkoma świetnymi naukami. Film miał jednak poważną wadę, mianowicie robiony był bardzo niskim kosztem, co było widać po jakości animacji. Z czasem stało się to znakiem rozpoznawczym wszystkich bajek, reklamujących się jako prawdziwe historyjki na podstawie znanych bajek.

Mieliśmy więc na przykład Prawdziwą Historię Kota w Butach, która kompletnie nie wiedziała, co chce zrobić z materiałem źródłowym, a bonusowo kpiła sobie z rozmaitych utworów z gatunku muzyki klasycznej. Nie zapominajmy także o dwóch filmach z cyklu Happy Wkręt, które z zamiłowaniem wręcz przekręcały znane bajki braci Grimm. I oczywiście Hoodwinked Too, kontynuację już wspomnianego Hoodwinked, który był gorszy w praktycznie każdym aspekcie, od oryginału. Wymieniać mógłbym bez końca.

Wspominam o tym, bo nie potrafię powstrzymać wrażenia, że właśnie takim czymś w założeniu miał być Robinson Crusoe – Wariacją na temat motywu opowiadania jakiejś historii jako tej prawdziwej. To zaś oznacza, że musimy jechać po bandzie. Wszystko musi być szalone i możliwie tak nieprawdziwe, jak tylko się da, a humor ma wylewać się z każdego zakamarka. Tyle że, produkt końcowy jest dziwnie przyciszony.

Głównym bohaterem filmu jest papuga imieniem Mak (Paweł Ciołkosz). Mak mieszka sobie na bezludnej wyspie, ze swoimi przyjaciółmi. W skład tej ferajny wchodzą różne kolorowe indywidua, mamy kolibra imieniem Kiki (Marta Żmuda Trzebiatowska), świnię o imieniu Rózia (Anna Apostolakis), Pancernika Pango (Przemysław Wyszyński), Jeża Epi (Sara Lewandowska), Kameleona Karmelka (Janusz Wituch) oraz starą Kozę imieniem Kudłaty (Stefan Knothe). Mak jednak czuje się zmęczony wyspą. Tak jak w szeregu innych bajek, nasz protagonista pragnie poznać wielki świat daleko poza granicami horyzontu, jednak nikt z jego przyjaciół nie wierzy w jego istnienie. I tak sobie nasza grupka zwierzaków żyje w swoim małym raju, aż pewnego dnia u brzegu ich wyspy rozbija się statek brytyjskiej floty, a z wraku wychodzi Robinson Crusoe (Kamil Kula) i jego wierny towarzysz, pies Aynsley (Andrzej Chudy). Wszyscy oprócz Maka próbują zachować ostrożność względem przybysza. Nikt nie wie, czego można oczekiwać po nieznanej dotychczas na wyspie, bestii z morza. Nasi bohaterowie nie wiedzą jednak, że grozi im większe niebezpieczeństwo, w postaci dwóch innych pasażerów statku – May (Magdalena Boczarska) i Mal (Jerzy Kryszak), pary kotów, które mają na pieńku z Robinsonem i Aynsleyem.

Na papierze brzmi to naprawdę ciekawie, prawda? Zdawać by się mogło, że twórcy pragną eksplorować motywy relacji między dwoma światami, które dotychczas się nie znały. Twórcy rzucają więc motywy, opowiadają ciekawe historie, ale wszystko to idzie jak ta przysłowiowa krew w piach, bo autorzy w pewnym momencie zbaczają z kursu obranego na nieznane wody, by płynąć przy znajomej mieliźnie.

Pierwszy problem to fakt, że film opowiadany jest w formie retrospekcji, więc niezależnie od tego co będzie się działo, i tak wiemy, dokąd to będzie prowadzić. Oczywiście, nie ma nic złego w używaniu retrospekcji, ale twórcy troszeczkę nie umieją sobie poradzić z ciekawym zaimplementowaniem jej w filmie.

Przyjmując, że wszystko poszłoby, jak trzeba, moglibyśmy zobaczyć opowieść, która potrafi wciągnąć, bo mimo znajomości zakończenia, możemy być ciekawi, w jaki sposób nasi bohaterowie wyplączą się z kłopotów, albo jakie wydarzenia doprowadziły do obecnego rozwoju spraw. Twórcy jednak popełniają kilka kardynalnych błędów. Po pierwsze, tempo opowiadania historii jest niesamowicie powolne. Sprawia to, że wielu widzów może się zwyczajnie nudzić, oczekując momentu, gdy sprawy łaskawie przejdą do znanego nam porządku rzeczy. Jest to szczególnie tyle problematyczne, bo największą część filmu stanowią początkowe interakcje Robinsona ze zwierzakami. A są to relacje wyjątkowo nużące, bo latają jak huśtawka, to w jedną, to w drugą stronę. Raz wszystko idzie po naszej myśli, nagle coś idzie nie tak, a potem znowu jest w porządku. I tak w koło Macieju.

Sam rozwój postaci i motywacji jest wyjątkowo słaby. Mak na początku pragnie wydostać się z wyspy, ale potem jakby o tym zapomina, by pomagać Robinsonowi a reszta zwierzaków tępo biega od kierunku do kierunku, jakby nie wiedzieli sami, co sądzą o rozwoju sytuacji. Robinson zalicza zaś rozwój na schemacie zero-jedynkowym. Najpierw jest kompletną ciamajdą tylko po to by nagle stać się zaradnym specem od technik survivalu, od którego mógłby się uczyć sam Bear Grylls. Jedyną w miarę interesującą postacią jest Kiki, która jest mocno skonfliktowana, i mogłaby stanowić bardzo ciekawy czarny charakter. Twórcy jednak uznali, że mogłoby to być zbyt interesujące, i wszelkie motywacje jej postaci po prostu tracą rację bytu.

No i są jeszcze koty, które stanowią właściwy czarny charakter. Ich celem jest zemsta na Robinsonie za… wrzucenie ich pod pokład? Brzmi to trochę naciąganie, plus desperacja kotów jest aż nazbyt widoczna. Akcja filmu toczy się na przestrzeni ładnych kilku lat, a one nadal żyją chęcią zemsty. Trochę żałosne. Sprawę ratuje Jerzy Kryszak, który podkłada głos jednemu z kotów, i muszę przyznać, że jest faktycznie bardzo zabawny. Co prawda, materiał źródłowy nie był powalający, ale widać, że Kryszak dał z siebie wszystko.

Muszę też przyznać, że bądź co bądź, chociaż początek jest bardzo rozwleczony, w pewnym momencie akcja filmu znacznie przyśpiesza i nagle robi się o wiele zabawniej. Nagle pojawiają się żarty, które faktycznie mają sens, a nawet znalazło się miejsce na pewne wizualne gagi.

Podoba mi się też rozmach twórców. Sceny akcji potrafią robić duże wrażenie, szczególnie sekwencja na wodociągach, pełna akcji, slapsticku i wysokiej jakości efektów wizualnych. Twórcy nie boją się także pewnej lekkiej przemocy, kiedy drapieżniki atakują siebie nawzajem, można poczuć, że to nie jest walka na niby.

Na pochwałę zasługuje także animacja. Modele 3D są wykonane naprawdę pieczołowicie, a same projekty postaci mówią sporo o charakterze bohaterów, co jest dużym plusem, gdyż film często zapomina nam te cechy pokazać. Poza tym projekty są mocno stylizowane, co znacząco pomoże animacji zachować świeżość przez lata. Nie żeby ktoś o tym filmie pamiętał w dłuższej perspektywie, ale wiecie, o co mi chodzi.

I tu tkwi największy problem filmu – Robinson Crusoe wypada z pamięci bardzo szybko i w dłuższej perspektywie, nie potrafię stwierdzić czy przypadkiem właśnie o to chodziło twórcom. Na początku, widać zalążki jakiegoś pomysłu, które z czasem zaczynają znikać pod toną przeciętności. I paradoksalnie to owa przeciętność wychodzi twórcom o wiele lepiej niż ich własne koncepcje.

Oczywiście, ktoś na tym etapie może powiedzieć, że przesadzam. Przecież to tylko film dla dzieci. Natomiast czy to oznacza, że nie możemy oczekiwać aby rozrywka naszych pociech stała na jakimś konkretnym poziomie? Chyba wszyscy się zgodzimy, że wolelibyśmy więcej Toy Story niż Foodfight. Inne pytanie brzmi, czy przeciętność w bajce dla dzieci jest czymś kategorycznie złym?

Mając te kwestie na uwadze, wydaje mi się, że Robinson Crusoe nie jest najgorszą rzeczą, jaką możecie pokazać dziecku. Istnieje mnóstwo gorszych filmów, które skrzywdzą psychikę najmłodszych widzów, jak wspomniane przez mnie Hoodwinked Too albo Foodfight. Jeżeli więc faktycznie nie macie zbyt wysokich wymagań, Robinson Crusoe będzie bardzo dobrym wyborem. Ma kilka rzeczy, które potrafią przyciągnąć do ekranu, trzeba jednak przebrnąć przez bardzo miałki początek.

I jeszcze jedno – w filmie są piraci. Chociaż nie wpływa to za bardzo na finałową ocenę.

5/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…