Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

Recenzja: Gimme Danger 0

Dokumenty muzyczne to trudna kategoria dla nadawcy i odbiorcy. Dla reżysera by okiełznać muzyczne charakterki i przyjąć jednak jakiś środek ciężkości oraz określić sens eksplorowanej historii – by nie wyszły z tego muzyczne kroniki, gadające głowy, czy nietknięte twórczą kreacją nagrania koncertów. Drugą stroną jest widz, który albo ogląda to jako kolejne trofeum, które zabierze do swojej psychofańskiej gablotki lub traktuje to jednak w kategoriach filmu, czyli gatunku sztuki i aby to obejrzeć musi mieć tylko zmysł wzroku i słuchu, a nie sympatie do grupy.

Gimme Danger to już nie tylko tytuł piosenki Iggy'ego Popa, ale również tytuł dokumentu Jima Jarmuscha, który próbuje nie ingerować w sowizdrzalskie nastroje, które tworzą dokument podpalonej benzyny, nawet jeżeli to nie reżyser trzyma zapalniczkę. Po prostu materiał, o którym opowiada jest łatwopalny. I to ta swoboda może zastanawiać w pytaniach o wysiłek Jarmuscha, ale ostatecznie wpisuje się w DNA zespołu, o którym opowiada. I tak by się wymknęli reżyserowaniu, bo to The Stooges.

The Stooges i Iggy Pop to legendy i to nie ma być kolejny, filmowy dowód na to. Reżyser też nie jest tu po to, by stworzyć kolejną laurkę o kulcie zespołu. W przyspieszonym tempie, z łapserdackimi historiami głównego wokalisty (jak zawsze w większości momentów rozebranego) naprzemiennie z liźniętą historią, ale bez kindersztuby i linearności powstaje zapis EKG i pewien filozoficzny dekalog rocka and rola w ogóle.

Trzeba przyznać, Jima Jarmuscha ze swoją sygnaturą i obsesją autorskości we wszystkim co się dotknie, nie ma tutaj w ogóle. Gra to na korzyść, bo ten dokument gra. Nie jest artystyczną fantasmagorią, jakimś śledztwem, faktomanią, a rozpaloną blachą. Można zarzucić dokumentowi, że jest takim samograjem. Jednak reżyser umyślnie się nie wtrąca ufając charyzmie zespołu, przetaczając tętno, a nie przytaczając wyłącznie historie.

Gimme danger daje nam, jak w tytułowej piosence – trochę niebezpieczeństwa i namiastki tej sowizdrzalskiej codzienności (niecodziennej) zespołu – a twórca gra z chłopakami w jednym teamie. Nie jest to rewolucyjne i nie broi przy definicjach dokumentu, ale jest szczere, nie cenzuruje i nie manipuluje. Gimme danger to trochę spowiedź, ale dla kumpla, który w połowie tych akcji uczestniczył, bez zadania pokuty i szczególnego żalu za grzechy. Piekielnie nastrojowe, dokumentalnie nienowe.

Ocena:7/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…