Redaktor na FDB.pl oraz innych portalach filmowych. Pisze, czyta, ogląda i śpi. Przyłapany, gdy w urzędzie w rubryczce "imię ojca" próbował wpisać Petera Greenawaya.

RECENZJA: Resident Evil: Ostatni rozdział 1

Saga Alice, obecna w kinach od 15 lat, kończy swój ekranowy żywot. Niestety, nie jest to koniec, jakiego wszyscy się spodziewali, a na pewno nie zakończenie cyklu, jakiego oczekiwali najwytrwalsi fani serii o zombie i wrogiej organizacji Umbrella. Społeczny lęk przed medycyną i nauką, w filmie zobrazowany przy pomocy epidemii żywych trupów, wpisuje historię exodusu w ramy horroru akcji i kina SF. Twórca serii, Paul W.S. Anderson, zdążył już przyzwyczaić widzów do zwycięstwa formy nad treścią, lecz scenariusz Ostatniego rozdziału woła o pomstę do nieba – cykl zadławił się własnym ogonem: wtórnością i brakiem ciekawych rozwiązań fabularnych. Faktycznie, 6. Resident Evil jest efektowny wizualnie, ale to jeden z jego nielicznych walorów.

Współczesne serie filmowe, których kolejne sequele i spin-offy zaplanowane są na kilka (czasem nawet kilkanaście) lat wprzód, posiadają klarownie wyznaczoną linię fabularną i rozpiskę skryptów wszystkich produkcji – James Cameron napisał równocześnie scenariusz aż 4-ech kontynuacji Avatara, uniwersum Marvela i Star Wars rozpisane zostało do roku 2020, a powstający wszechświat Transformersów również budowany jest przez wielu scenarzystów, skupiających się na poszczególnych częściach, wspólnie omawiających całokształt serii. Wydaje się, że Paul W.S. Anderson nigdy nie myślał o Resident Evil jako o spójnym cyklu. Twórca, starając się załatać fabularne luki, ucieka się do tak trywialnych zabiegów, jak wskrzeszanie zabitych postaci, pod pretekstem ich wcześniejszego sklonowania, równocześnie pomijając bohaterów, nie pasujących mu do zakończenia sagi Alice. Aby finał serii posiadał choć odrobinę logiki, Anderson przedstawia na początku filmu od podstaw dzieje wirusa zamieniającego ludzi w ożywieńców, żonglując faktami świata przedstawionego, które fani znali z poprzednich widowisk. Nawet nagłe rozwiązania fabularne skonstruowane są na podstawie elementów na nowo wprowadzonych do uniwersum (na tyle ważnych, że powinna znaleźć się o nich wzmiankach już we wcześniejszych częściach cyklu), a wszystko to po to, by przesunąć akcję o kilka sekwencji bliżej napisów końcowych. Odbiorca już dawno nie został oszukany tak tanimi chwytami pulpowego scenariusza.

Serię Resident Evil nietrudno porównać do Underworldów – oba filmy zakorzenione są w gatunku kina grozy, ich protagonistą jest waleczna (właściwie nieśmiertelna) kobieta, a droga obu cykli prowadzi od niskobudżetowych, kameralnych produkcji kina klasy B, aż po rozbuchane, efekciarskie blockbustery. Łatwo też wykazać exploitationowe upodobania scenarzystów do przedstawienia jak najprostszych historii, celem skupienia uwagi odbiorcy na licznych pojedynkach czy ogromnych bataliach z udziałem niekonwencjonalnej broni. Obydwie serie posiadają też fabularną budowę gry komputerowej – bohaterowie pokonują podróż od punktu do punktu, w każdym miejscu pokonując nadnaturalnego bossa, zdobywając cenną informację lub artefakt, który wyznacza im kierunek dalszej drogi. O ile jednak ostatni Underworld skutecznie budził chłopca w dorosłych odbiorcach swoją gotycko-współczesną inscenizacją oraz pojedynkami na broń palną i białą, tak szósty Resident Evil prowadzi prym wśród nieczytelnych produkcji kina akcji. Kręcony modnym, chaotycznym montażem, wprowadza ujęcia znajdujące się na granicy percepcji odbiorcy, równocześnie nie pozwalając przyjrzeć się ukazanym monstrom.

Rewelacyjnie wypada natomiast strona wizualna filmu – zrujnowane miasta, gruzy Waszyngtonu prezentują się perfekcyjnie na tle postapokaliptycznej stylistyki produkcji. Niestety, zgliszcza metropolii, wraki aut, elementy kojarzone z rozwojem ludzkości (realne) zniszczone przez nadmierną eksploatację nauki (płaszczyzna SF) pożerają cały budżet produkcji, skazując pozostałe czynniki świata przedstawionego na stylistyczną niedoskonałość. Od rozbudowanych krajobrazów, twórcy schodzą do klaustrofobicznej, przypominającej labirynt, naszpikowanej pułapkami siedziby Umbrella Corps.

Paul W.S. Anderson tworzy widowiskowe kino klasy B, kopiując pomysły innych twórców, m.in. pochód zombie, podążający za opancerzonym wozem, prowadzi jawny dialog z serialem The Walking Dead, odcinając kupon od serii. Patrząc, w jaką stronę od czasu Afterlife skierowany został cykl Resident Evil, dobrze, że Ostatni rozdział jest (wedle założeń) zakończeniem sagi Alice – naciąganym i rozczarowującym.

Moja ocena: 3/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 1

Bercik022

Film jest tak koszmarnie zły, że nie da się tego w prosty sposób opisać. Nic w nim nie funkcjonuje, idealnie pokazuje to Angry Joe w swojej recenzji.

Proszę czekać…