Recenzja: Trainspotting 2 0
Film, który opowiada o pewnym pokoleniu „Młodych zbuntowanych” doczekał się ciągu dalszego. Nie ma ani młodych, ani zbuntowanych w Trainspotting 2. Reżyser chce zrobić sobie i nam przyjemność spotykając bohaterów, ale nie spotyka się to z żadną ciekawą narracją filmową. Hardkorowy zjazd absolwentów nihilizmu zaawansowanego nietknięty głębszą myślą. Tęsknota za chłopakami nie zatuszowuje prostoty scenariusza. Nie wypada po pierwszej część zrobić tak lekkiej i niezobowiązującej dwójki. Film przekazuje: Braci się nie traci, ale pomysły tak.
Przepis jest prosty na ten koktajl Mołotowa . Do miasta wraca Renton, no i wszystkie wspomnienia razem z nim (reżyser mało subtelnie porównuje obrazki „teraz” a „dziś") Bohater odwiedza trochę na paluszkach swoich przyjaciół. Przyczaja się do spotkania i ma do tego powód. To nie tylko strach przed powrotem do starych „przyzwyczajeń”, a przede wszystkim Renton jest jednak zdrajcą, biorąc pod uwagę jak „pożegnał się” z kumplami. Simon nie wita go z otwartymi ramionami, a zaciśniętymi pięściami. Jedynie Spaud nie ma mu za złe wybryku sprzed lat. Dystans i utrata zaufania oraz 20 lat rozłąki szybko zostają na dnie kolejnych kieliszków wódki, przy których pojawiają się wspomnienia i refleksje o tym, jak było kiedyś. Simon z Rentonem kiedy rozmawiają, ich mózgi są wręcz na siebie napalone – stara miłość nie rdzewieje. Spaud jest trochę obok, bo jego scenariusz przez ten cały czas nie uległ wielkiej zmianie. Miał przerwy, chwilowe pauzy, jednak jego najbliższą przyjaciółką, która nigdy się od niego nie odwróciła to heroina.
To spotkanie po latach ma w sobie brawurę, sowizdrzalstwo i nerw sprzed lat, ale tylko w warstwie dekoracyjnej. Mięśnie nie zanikły, instynkt autodestrukcji również. Tylko tutaj ma to ciężar jednej, długiej, imprezy, a nie postulowania czegokolwiek – to jeden wymiar – żadnego kaca. Rumieńców tej historii również nie brakuje, jednak jakiejkolwiek refleksji już tak. Kiedyś bohaterowie byli głupsi, teraz jest niestety film, a raczej mu się nie chce być poważniejszym. Wcześniej to był hymn kultury lat 90, bezradności i ucieczki od końca młodości. Teraz to raczej sentyment i długo, długo nic.
A zaczęło się obiecująco. To mogła być historia o kolorowych ptakach, czy dalej jest po co unosić się nad ziemią i farbować pióra. Jednak kino zjeżdża z szybkiej autostrady refleksji ile można żyć, jak się robiło tak wiele, by umrzeć z postulatem buntu na ustach i ostatnią pigułką w. Natomiast woli podróżować prostą uliczką rozrywkowego powrotu do przeszłości. To dynamiczne i zgrabne kino, ale nie sensotwórcze. Filozofia nihilizmu bohaterów zamienia się w odrętwienie jako stan stały, ale o tym też reżyser nie chce podumać. Potencjał historii o tym, co do roboty w konformistycznym świecie ma pokolenie antysystemowców przecieka przez palce, bo Boyle je oblizuje od uatrakcyjniania obrazu.
Kiedyś ci bohaterowie wierzyli w nieśmiertelność, a potem zrozumieli gorzko oraz bezpardonowo, że nie są na misji od Boga, a dragi to nie hosanna, czy manna z nieba. Teraz to po prostu historia, która nie ma ambicji prześwietlania społeczeństwa z okrutnym finałem w stylu Dzieciaków. Bohaterowie są tutaj bardziej dojrzali (przynajmniej fizycznie) albo próbują, niż sam film.
Ocena: 5/10
Komentarze 0