Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

Recenzja: Porto 0

Ukuło się już pojęcie kino Sundancowe, które musi robić kilka rzeczy. Po pierwsze – być skromne i półsłówkami, w zintegrowany sposób zaciekawiać nas, bez odpalania racy. Po drugie, być z kamerą tak blisko, że czujemy oddech i puls bohaterów, którzy najczęściej dużo chodzą, ale nie mają określonego celu. Jest to też kino estetycznie pewne siebie, obserwujące z wnikliwością, ale bez pouczenia czy nagany, społeczeństwo obecnych 30 -latków. Jest na to przepis, ale tak naprawdę by zrobić dobre kino Sundancowe, trzeba przepis przeczytać, wyrzucić i być autorskim. Tak też jest z Porto, które jest sensualną i intymną próbą znalezienia odpowiedzi, kiedy wiadomo że tym razem to naprawdę miłość.

Jedno miasto, wielu ludzi, ale akurat oni wpadli na siebie. Anton i Lucie spotykają się oraz zachowują jak gdyby, stęsknieni za sobą kochankowie, zobaczyli się po wielu latach. Jak u Cortazara – Chodziliśmy nie szukając się, ale wiedząc, że chodzimy po to, żeby się znaleźć. Widzą się po raz pierwszy i tak bardzo pragną siebie, a potem pragną by rzeczywistość wyglądała jak w filmie. Mamy trzy perspektywy. Jego, jej i ich, a właściwie trzy rozwiązania tej sytuacji, trzy różne scenariusze.

Można potraktować ten film jako filzoficzna rorzprawka o miłości, zdecydowanie postawienie diagnozy, że to choroba… ale że wszyscy chcemy w takim razie podupadać na zdrowiu. Z drugiej strony Porto pokazuje jak łatwo można minąć się z przeznaczeniem. Albo też spojrzeć na to jak na czerwony znak ostrzegawczy: Uwaga! Pożądanie nie jest synonimem uczucia oraz pewnikiem wielkiej miłości. Nie jest to odkrywcze, ale i tak hipnotyzuje. Mówić to samo i znowu zainteresować, też sztuka. W pewnym momencie odnosi się wrażenie, że nasi bohaterowie myślą, że są jedyną taką parą na ziemi – jak każda para.

Czuwający nad tym producent Jim Jarmusch tchnął nastrój swoich życiowych nomadów, którzy dużo chodzą i poszukują, z apetytem i ekscentryzmem, ale też nie dla celu, lecz samej drogi. Chwilami to Porto prócz kina drogi, dla jednych ckliwego, dla drugich z krwią pompowaną do serca, jest jakąś zagubioną perełką Francuskiej Nowej Fali. Jest nastrój przypadkowości, improwizacji, braku psychologicznej konsekwencji. Jednak czasami bohaterom lepiej idzie niemówienie, niż mówienie, gdyż tworzenie wrażenia, że to dzieje się na żywo sprawia, że niektóre ich dialogi są infantylne i ckliwe przesadnie, lecz to też wpisuje się w konwencję przeszczerego kina, antyhollywodzkiego. Znowu pojawia się magia i porozumienie bez słów, niczym w Like Crazy i nie tylko stworzony do ról nadwrażliwców Anton Yelchin prowokuje do zestawienia tych filmów ze sobą. Mniej znaczy więcej, a o tym co się dzieje lub zmienia pomiędzy bliskimi osobami decydują setne sekundy i niuanse, na których ten film i życie jest zbudowane. Porto nie ma zamiaru być prawdziwsze od rzeczywistości, a pokazać że magia to niekoniecznie zaklęcia i filmy o czarodziejach, a porozumienie między dwiema osobami.

Ten film do szaleństwa opowiada o normalności i jej przyjemnym (nie zawsze) zaburzeniu uczuciem, a raczej jego wstydliwym początkiem. Po Porto ma się rumieńce i tym razem nie chodzi o to wzmocnione wino, tylko kino.

Ocena: 7,5

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…