Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

RECENZJA: Kalifornia 0

Kalifornia to nie jest California Dream, na pewno nie w kategoriach filmowych. Oczywiście, dla naszej bohaterki tak. Film jest napisany na kolanie, jeżeli w ogóle i niestety jego urok, bezpretensjonalność i naturalna witalność dojrzewania, nie wystarczy do zahipnotyzowania widza i wmówienia nam, że ma coś ciekawego do opowiedzenia. To jak jeden z odcinków uroczego serialu dla nastolatków, gdzie skutecznie podziała tylko jako wehikuł czasu, przenosząc nas do lat 80.

Estela to postać, która chadza własnymi ścieżkami. Najchętniej chciałaby tymi po Kaliforni, gdzie jest jej wujek, z którym prowadzi korespondencje – to krytyk muzyczny. Ona zakochana w muzyce, w pokoju ma ołtarzyku dla The Beatles, The Cure, czy Joy Devision i w nim odseparowuje się od rodziców, którzy nie potrafią skomunikować się z córką. Jest to jednak coś więcej, niż infantylny młodzieńczy bunt, z przymrużeniem oka. Zdejmuje słuchawki tylko kiedy rozmawia ze swoimi dwoma kumpelami o „dziewczęcych sprawach” i pomocą domową, opowiadając jej o swojej przyszłości daleko od rodzinnego Sao Paulo. Czuje się w tym mieście stłamszona i zamknięta. Czyta listy, dostaje płyty i muzyczne pamiątki oraz zaczyna się umawiać z chłopcem, zupełnie niepasującym do jej charakteru – modnym i lubianym blondynem, którego testosteron zajmuje 75 masy ciała zamiast wody. Gdzieś na uboczu pojawia się chłopak, nowy uczeń w ich klasie, z którym zupełnie przypadkowo Estela nawiązuje kontakt. Zamiast zdejmowania jej bluzki, daje jej kasety ukochanych zespołów, zamiast patrzenia na jej usta wyłącznie jako obiekt do całowania, słucha co się z nich wydobywa.

Kalifornia to film o inicjacji, o poszukiwaniach… lecz raczej to widz poszukuje tych podjętych tematów podążając w cierpliwości za charyzmatyczną Estelą. Chwilami jest ciekawie, dziewczęco, naturalnie i sensualnie – pierwsze rozmowy o chłopakach, tamponach i "bazach". Bez skrępowania, zaczerwionych twarzy, ale też bez narracji kompletnie rozłożonych nóg. Jednak takie drobnostki, bo tak opowiadane, mogą być dodatkiem, a nie powodem i główną osią fabularną. To za mało, by nazwać to filmem fabularnym. Te przyjemności to filmowo wata, może nie cukrowa, ale nie ma się w co wgryźć w tym filmie tak poważnie. Mamy rozpoczęty wątek wujka, który wraca, przy czym nasza bohaterka musi odłożyć „ucieczkę” z rodzinnego miasta. Okazuje się półsłówkami, że sprawa jest o wiele poważniejsza, więc nasza bohaterka też dorośnie w przyspieszonym tempie i nie będzie świadczyła o tym utrata dziewictwa – obsesja wśród koleżanek. Jednak dla niej nie jest to priorytet w życiu, oczywiście…

Kalifornia, jak gdyby chciała być małym filmem o wielkich marzeniach, ale infantylizuje historię, jest wobec niej wtórna, jak już się wypowiada to zbyt niezdarnie, nawet jeżeli szczerze. Powrót do przeszłości, brak szantażu sentymentem, a urok lat 80 oddany z gracją – to trzeba przyznać – ale to wszystko. Dłuższa jest lista piosenek tam obecnych, niż zalet tego filmu. Ścieżka dźwiękowa jest o wiele ciekawsza od ścieżek naszych bohaterów. Bo te zostają ledwo naszkicowane i są już przechodzone. Kino do słuchania, nie oglądania.

Ocena: 4/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…