Recenzja: Szatan kazał tańczyć 0
„Największa nieprawda, fantazja w kinie musi prowadzić do prawdy”. Niestety wykoncypowany film Szatan kazał tańczyć prowadzi do rozczarowania swoją symulacją rzeczywistości przebraną w ambicje portretowania współczesnego pokolenia. To piękna wizualnie widokówka, bez tekstu na odwrocie. Kazał tańczyć, ale kto kazał zrobić tak nieznośny i niedojrzały film?
W wymiarach ekranu telefonu komórkowego obserwujemy poszatkowaną serie scen z hedonistyczego życia naszej bohaterki. Karolina osiagnęła błyskawiczny sukces pisarski, swoim debiutem, który pozwolił jej na wiele – czyli oglądamy w kółko karuzelę imprez, ćpania, kompulsywnej potrzeby uprawiania seksu i problemów z bulimią. Nasza bohaterka jest zachłanna życia, konsumuje je w pośpiechu, a potem boli ją brzuch – dosłownie i w przenośni. Pisanie fabuły tego filmu wprowadza piszącego już w konsternacje, ponieważ przyznaje że jest w tym filmie jakaś treść i dopisuje mu wartość dodatnią na, którą ten zestaw ścinek w stylu „mój dzień” na snapchacie nie zasługuje. Tylko, że zapiski z tamtej aplikacji utrzymują się w pamięci całą dobę, ten film nawet na tyle w naszej głowie nie pozostanie.
Szatan kazał tańczyć to jakaś nieudana kontynuacja Wszystkich nieprzespanych nocy, bezpośredniego i bezkompromisowego portretowania znudzonego wszystkim pokolenia… bo ma wszystko. Jednak tak naprawdę kiedy bohaterka mówi „że to ją wszystko już nudzi” to wyjmuje te słowa z ust widza, po 10 minutach seansu. To przestylizowana wydmuszka kinowa, która tak zapatrzona w dekorowanie kadrów, nie zauważyła, że trzeba mieć fabułę, by być filmem – to nawet nie jest nieudany eksperyment, bo tutaj nie ma podjętego żadnego ryzyka. A reżyserka podchodzi do kina z taką powagą, jak Karolina do życia. Problemy, materiał refleksyjny, analiza, budowanie jakiegoś poczucia skrępowania w widzu, jest na wyciągnięcie ręki, jednak ręka Rosłaniec kieruje się w stronę wywołania szoku (jedynie ten pourazowy – pofilmowy się pojawia), a nawet to się jej nie udaje, bo nieustanna nagość, niekończąca się impreza i wypowiadanie na głos słowa „koks” oraz komunikaty na koszulkach, to u niej hucpa i posmak tworzywa sztucznego. Pojawia się to samo co w Bejbi Blues – reżyserka jak gdyby nasłuchała się historii albo obejrzała kilka instagramów i inscenizuje życie, a nie przedstawia na ekranie. A my co scenę zadajemy sobie pytanie: po co? Niestety nikt nam nie wyjaśnia i nie chodzi o przejście na odczuwanie i impresje kinową, a po prostu nieudaną robotę filmową.
Kolory w kinie mają znaczenie i Rosłaniec ogromną uwagę (całą) skupia na przygotowaniu kadrów, a sceny robią się jakimiś krótkim reklamówkami, czy zapowiedziami do kolejnego, alternatywnego magazynu, a kolory ubranek pasują do zasłonek. Kolory nie są tutaj nośnikami znaczenia – jak to w poważnym i dojrzałym kinie ze świadomym językiem filmowym się zazwyczaj odbywa.
Do tego mamy okrutnie nieudanie zarysowany kontekst bohaterki – pisarki. Wiadomo, pisarz najwięcej czasu poświęca na planowanie pisania, ktoś mądry kiedyś powiedział. Jednak, szkaradna lalka zza kadru odczytująca fragmenty książki, służy bardziej by wyjaśnić co właśnie zobaczyliśmy, przełożyć z języka reżyserki na zrozumiały dla kogoś innego (widza na przykład!) albo by wytłumaczyć co usłyszeliśmy, bo dialogów jest mało i albo są naprawdę tendencyjne albo fizyczne niezrozumiałe.
Frustruje też niesubtelna kombinacja kalk z innych filmów. Może mniej by denerwowało podbieranie kadrów Dolanowi, czy próba wpisania się w nastrój Gaspar Noe, gdyby film miał coś autorskiego do dodania od siebie. Na dodatek sugestia do odczytywania filmu, instrukcja obsługi, niemalże jak u Cortazara w „Grze w klasy”, to udawanie jakieś klasy… i asekuranctwo jeżeli coś będzie niezrozumiałe.
Kiedy bohaterka mówi podczas spotkana z potencjalnym wydawcą jej nowej książki, że nie umie ubrać tego w słowa, to chyba właśnie w tym tkwi problem kina Rosłaniec. Ona ma dużo do opowiedzenia o współczesnym świecie, ale patrzy za płytko i myśli za mało. Tym bardziej ani do jednego ani do drugiego nas nie prowokuje.
Ocena: 2/10
Pani Katarzyna Rosłaniec jest jak taki trochę Uwe Boll kina obyczajowego, niby coś tam wie jak kręcić, ale nigdy nie wie którędy. Potem jak jej film nie wyjdzie to pędzi do mediów by nagłośnili jej krapiszcze, bo się tak zwany "plebs" nie zna na sztuce. Ale co ja tam wiem, nie ukończyłem "Miszczowskiej" szkoły Pana Wajdy