TRANSATLANTYK: Wind River 0
Był trzeciorzędnym aktorem, postanowił napisać scenariusz. Został jednym z najbardziej uznanych scenopisarzy, postanowił zająć się reżyserią – niestety, na tym stanowisku Taylor Sheridan nie sprawdza się już tak dobrze. Autor Sicario i Aż do piekła po raz kolejny zabiera swoich widzów w brutalny świat mężczyzn, tradycyjnie wpisując go w charakterystyczne tło kulturowe i etniczne. Gęsta atmosfera i dojmująca pustka śnieżnych krajobrazów to elementy, które sprawdziłyby się jeszcze lepiej w rękach kreatywniejszego reżysera. Wild River staje się popłuczynami po atmosferze Sicario i westernowej sylwetce bohaterów z Aż do piekła – nadal angażującymi, choć mniej udanymi. Nad wszystkim dominują fatalne dialogi.
Wind River to o wiele poważniejszy krewny Fargo zjednany z rdzennością świata przedstawionego w Zjawie. Wędrując po najniebezpieczniejszych pustkowiach Ameryki, Taylor Sheridan przemierza Meksyk, Teksas, by w swoim trzecim filmie znaleźć się w Indiańskim rezerwacie. Wind River staje się postkolonialnym traktatem o naturze i plemienności – humanistyczno-nihilistycznym wywodem, dywagującym nad esencją męskości, poruszającym problem częstych zaginięć indiańskich kobiet, aż w końcu obserwującym kondycję ludzkiej psychiki w nienaturalnych warunkach i samotności. Choć „biała twarz” podbiła Indiańskie ludy blisko 500 lat temu, nierówność na tle etnicznym i rasizm, którymi Amerykanie epatują wobec swoich rdzennych przodków, wciąż obecne są w Stanach Zjednoczonych.
Niestety, połączenie krwi i śniegu doczekało się w kinie o wiele trafniejszych realizacji. Film Sheridana to dobry kryminał, perfekcyjne (neo)naturalistyczne studium psychiki ludzkiej i bardzo zły dramat. W kreowaniu głównych bohaterów produkcji, twórca jak zawsze sięga po tajemniczych, twardych mężczyzn, z którymi sam diabeł boi się wejść w spór. Jeremy Renner nieco odstaje od swoich ekranowych poprzedników – szelmowskiego Bena Fostera i enigmatycznego Benicio Del Toro zastąpiono tu nieciekawym tropicielem zwierzyny z rękawem pełnym suchych odzywek i frazesów. Przesadny testosteron, który twórca wstrzykuje swoim bohaterom, tym razem bardziej parodiuje ich charakter, niż chwyta za gardło. Lecz gdy Renner naciska na spust, to znak, że żarty się skończyły.
Denis Villeneuve doprawił scenariusz Sicario własną, minimalistyczną wizją świata przedstawionego. David Mackenzie zgrabnie oddał duszną atmosferę skryptu Aż do piekła, świetnie bawiąc się poziomem adrenaliny – zarówno wśród widzów, jak i bohaterów produkcji. Na tym tle napisana i wyreżyserowana przez Sheridana Wind River przypomina wysterylizowane zwierzę – wciąż drapieżne, wciąż wstrząsające i stanowcze, jednak bez wyraźnego ducha i charakteru. Dużą winę za to ponoszą naiwne dialogi. Gdy Wind River uderza w dramatyczne tony, bohaterowie produkcji sięgają po schematy rozmów z sobotnich telenowel z brazylijskiej telewizji – kiedy na ekranie pojawiają się sami mężczyźni, sztorm kiepskich one-line’ów (puent wypowiedzi, skwitowań danej sytuacji) przenosi widzów do kina akcji lat ’80.
Pozostaje mieć nadzieję, że Wind River będzie poważną lekcją dla Taylora Sheridana – niechaj pisze swoim stylem, niech nie tyka się kamery. Tym bardziej, że w jego twórczości znalazła się już nieudana Zgroza w probówce. Scenariusz Wind River dało się rozwinąć, wtłoczyć w niego jeszcze więcej emocji i niepokoju – niestety całokształt wytraca napięcie zanim oś fabuły dochodzi do oczekiwanego suspensu. Finał nadal wstrząsa, lecz daleko mu do ciosu w twarz, zadanego przez Villeneuve w Sicario. Szkoda, gdyż Indiański rezerwat, stanowiący ostatni bastion rdzenności, to idealne miejsce do brutalnych starć na tle postkolonialnym.
Moja ocena: 6/10
Komentarze 0