Recenzja: Sweet Country 1
Australijski western? Brzmi dosyć egzotycznie i wydawałoby się, że to pozycja dla wygenerowanej przez niszowe festiwale publiczności, totalnych freaków kinowych i łapiących się rękoma wszystkiego co „inne”. Sweet country burzy te wszystkie mity swoim solidnym opowiadaniem. Nie rozrabia w swoim gatunku, nie dokonuje żadnej rewolty, nie bawi się westernem w stylu ancymonka Quentina Tarantino ani nie robi z tego czytelnego z kosmosu, przedramatyzowanego i wykalkulowanego odkupienia win na ekranie z maestrią ekspresji cierpienia, jak w 12 Years a Slave. Staje gdzieś pośrodku skrajnych metod twórczych i jest bardzo porządnym, nienapastliwym, dbającym o każdy detal kinem środka.
Trafiamy do 1929 roku, gdzie rasa określa status, klasę i nie jest tylko nazewnictwem dotyczącym koloru skóry. Jest piach, kłaczki, rzucie tytoniu, kowboje i ostre splunięcia. Ale najważniejszy jest ktoś inny – Sam Kelly. Pełni rolę priorytetową nie w rzeczywistości, ale w filmie. To czarnoskóry aborygen, który służy swojemu panu. Ma ogromne szczęście, gdyż pracuje u człowieka, który traktuje Sama jak pracownika, nie pokazuje w każdej sekundzie swojej dominacji i przewagi nad człowiekiem innego koloru skóry. Niestety, nie każdy ma to szczęście co Sam i nie pracuje u kaznodziei Freda. Większość szefów określa się właścicielami „czarnych” i nazywa ich swoimi więźniami, niewolnikami, bez mrugnięcia okiem.
W okolicy pojawia się nowy sąsiad o imieniu Harry, który wypożycza na jeden dzień do pomocy od Freda Sama wraz z żoną i córką do pracy. Od początku czuć nadchodzące wraz z nim kłopoty, od których przestrzeń wydaje się być jeszcze bardziej wymarła, a ziemia wyjałowiona. To postać, która próbuje rozdeptać całe poczucie przyzwoitości i godności, które posiadam Sam – a według jego reguł trzyma głowę za wysoko. Nie chodzi już o to, jak jego pracownik wykonuje obowiązki i czy się z nich wywiązuje, a o frustrację i wściekłość Harrego z powodu zachowania "czarnucha". Według niego jest rozpieszczany przez swojego pana i daje nauczkę jemu i jego żonie. „To szaleniec” – powtarza Sam. Pewnego dnia rzeczywistość boleśnie potwierdzi jego przewidywania, kiedy w strzelaninie spowodowaną ucieczką jednego z niewolników Harry’ego (gdyż zdecydował, że przypnie młodego chłopca, zbyt jurnego i pyskatego łańcuchem do skały) w samoobronie zabije tego opętanego furią człowieka.
Sam jednocześnie wydaje na siebie wyrok. Wie co to znaczy, to żaden rebus w tym świecie – czarny zabił białego. Ma świadomość, że nikogo nie będą interesowały okoliczności towarzyszące sytuacji ani nie zostanie dopuszczony do głosu, a za nim i jego żoną ruszy grupa „panująca”, definiująca pojęcie sprawiedliwości, urządzając polowanie na jego głowę. W tym czasie w mieście już przygotowują Samowi szubienicę.
Sweet country stawia nacisk w swojej historii, bardzo zgrabnie i skrupulatnie opowiadanej, na pogoni za głównym bohaterem. Ale nie robi tego szybko, dlatego nas wciąga to równe tempo – nie slow cinema, ale mające czas na przyglądanie się swoim bohaterom, szczegółom, pięknie się rozgląda naokoło kamerą. Nie ma w tym filmie zachłanności na atrakcje i akcje – to działa świetnie na nastrój i chęć naszego przebywania w tej historii. To w trakcie tej pogoni biały człowiek wielokrotnie zostanie upokorzony przez „czarnego”, bohaterowie dotrą do ziemi niczyjej, gdzie dzikich aborygenów nie interesuje żaden mundur. Fabuła będzie nam chciała przedstawić jak pozorną, nietrwałą i niepewną przewagę mają tutaj biali nad czarnymi. Oczywiście też nieuzasadnioną i niewytłumaczalną racjonalnie i to nie jest oczywiste tylko dlatego, że teraz znamy już słowo rasizm i klasowość oraz mamy szeroko otwarte ramiona. Sytuacje, które w tym filmie następują to udowadniają, dialogi o złodziejstwie białych, odebrania ziemi. Słowa te są dosyć proste i dosłowne w swojej wymowie. Na szczęście mieszczą się w granicach skromnej narracji, a nie są emfatyczne, wpisane siłowo, w charakterze mówienia z ambony o sprawiedliwości i równości, jak zrobił to Brad Pitt we wcześniej wspominanym filmie 12 Years a Slave. Ta zrównoważona atmosfera wcale nie umniejsza skali bólu i cierpienia jaki jest obecny w filmie. Nie blokuje też podążania fabuły do przodu… tu pojawia się pewne „ale” wobec filmu.
W tej drodze jest mało zaskoczeń, szczególnie w momentach znamiennych dla fabuły, które wystawiają pewną diagnozę oraz są nieodwracalne. Coś, co ma być przewrotne nie zostanie tak przez widza nazwane, bo jest już dużo wcześniej przewidziane. Jednak ta pewna oczywistość i prostota scenariusza nie dyskwalifikuje filmu. To dalej porządna rozprawa o tym kto tutaj, tak naprawdę zasługuje na określenie „dziki”. Sweet country to poważny i inteligentny western z klasą.
Ocena: 7/10
Bernadetta_Trusewicz gdzie obejrzałaś ten film?