Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

Recenzja: Na głęboką wodę 0

Historie oparte na faktach nie niosą ze sobą ustawiania pewnych blokad w kreatywności u twórcy ani nie ograniczają jego pola działania. Oczywistą rzeczą jest niemożność przestawiania klocków w historii i wtrącania się w pewnych momentach, ale można zadecydować o kształcie i jakości. Na głęboką wodę rozpoczyna wiele ciekawych zdań, ale ich nie kończy, a idąc za tytułem – nie głęboko, a bardzo płytko traktuje historię o definicji i sensie bohaterstwa, priorytetach w życiu oraz manipulacji mediów. Film chce być kilkoma gatunkami naraz, wpada na mieliznę melodramatu i grzęźnie mimo prób wydostania się z tej jednolitości kilkoma obiecującymi próbami.

W jednej pierwszych sekwencji nasz główny bohater, kochający mąż i ojciec trójki dzieci, Dolan, słyszy o konkursie Sunday Times Golden Glob. Jest to wyścig, w którym wygrywa ten, który przepłynie najszybciej dokoła świat bez zatrzymywania się. Złote, ckliwe cytaty, które lecą z mównicy o tym, że marzenia to plany, sprawią że będziemy wiedzieć już po chwili – nasz bohater zdecyduje się na start w wyścigu. Zajmuje się produkowaniem różnych przyrządów ułatwiających pływającym podróże. Teraz on chce zostać tymi, którym sprzedawał swoje wynalazki. Jednak nie jest z niego żaden wilk morski. Raczej szczeniak, który wypływa na jachcie z rodziną w weekend w piękną pogodę. Brak doświadczenia, błyskawiczne, niepełne przygotowanie i odpowiedzialność za złożone obietnice inwestorom oraz samemu sobie i rodzinie (ogromna potrzeba zaimponowania dzieciom) nie sprzyja jego odwadze i pewności w podjętej decyzji. Jednak wyrusza w tę niebezpieczną podróż.

Od początku wszystko w filmie przebiega błyskawicznie. Od momentu naszkicowania projektu łódki przez naszego bohatera, do ruszenia z nią w nieznane dotąd wody nie mija wiele czasu. Ma to swoje uzasadnienie, gdyż nasz bohater nie kieruje się zdrowym rozsądkiem. Tylko czym? Niestety brak zanurzenia się psychologicznego, czegoś więcej niż wykreowania szablonu Donalda i niewyciśnięcia z niego nawet połowy emocji adekwatnych do tego co na lądzie i poza nim, uniemożliwia nam sprecyzowanie co zdeterminowało bohatera. Czy jest to historia o zderzeniu marzeń z realizmem, czy niepohamowana potrzeba udowodnienia sobie i rodzinie, że stać go na więcej, a może dyskusja o braku racjonalizmu jak w Into the Wild w przypadku potrzeby doświadczenia ekstremalnego i oczyszczającego – niestety to wszystko jest rozmiękczone na wiele sposobów. Mętne te wody, martwe (nienawiązujące do poziomu filmu Bruno Dumonta).

Ten film nie ma za wysokiego pulsu, a metody wprowadzane tylko potęgują szybkie odpływanie w siną dal naszego zaangażowania. Przeskakiwanie podczas podróży głównego bohatera z rzeczywistości na łodzi do wspomnień, konsekwencje przebywania przez tyle czasu w samotności i konfrontacji ze swoimi myślami nie pokazano w żaden sposób żywiołowo, nie podnoszą nam ciśnienia. Ciekawym wątkiem mogłoby by być przedstawienie, jak media kreują realia, jak ukierunkowują ludzkie myślenie i również uczestniczą w wyścigu… o uwagę. Jednak ten wątek chwilami się wtrąca, dodaje wigoru i nie chce stawiać większych i stanowczych kroków. Tak samo wygląda niepewność głównej bohaterki, żony Donalda. Jej postać nie przywodzi na myśli mitu o Odysie wracającym do Itaki. Jest anemiczna, przezroczysta, a momenty dramatyczne odgrywa w bardzo bezpłciowy sposób. Jej postać też nie wpływa na przebieg sytuacji – jest ambiwalentna, a raczej poprawna. Obawia się wyruszenia męża, boi się i czeka na jego powrót, stoi w miejscu dosłownie i w przenośni.

Gdzieś ta strategia niehałaśliwego kina, dystyngowanego, bez wielkiej erupcji i wzburzonych fal działałaby, gdyby potrafiła widza zachęcić czymś innym. Jest w tej historii potencjał na wiele refleksji o obsesji sukcesu, marzeniu zamieniającym się w koszmar, o zaangażowaniu, które nie znosi równowagi oraz o zwycięstwie w cudzysłowie. Jednak film chwieje się od początku i ma luki nie do załatania, jak łódź głównego bohatera. Historia popada w roztkliwienie i nie ma tylu umiejętności, by poprowadzić jakikolwiek wątek spójnie, z tezą, konkluzją, czymś więcej. Jest nijaki. Zagraniczny tytuł miał się odnosić się do aktu miłosierdzia, jednak bliżej po seansie jest do rozumienia Mercy, by zakrzyczeć, może nie za głośno ale jednak, po filmie: litości!

Ocena: 5/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…