Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

Recenzja: Mój piękny syn 0

Kino relacji totalnej na poziomie dwóch bliskich sobie osób, ale również człowieka z samym sobą. Takim przeżyciem emocjonalnej katapulty łączącym intymność historii z precyzją prześwietlenia problemu panoramicznie, jest film Mój piękny syn. To na gorąco udokumentowana długa podróż w najróżniejsze stadia uzależnionego i współuzależnionego. Oglądamy, a raczej przeżywamy każdym nerwem rozżarzony do czerwoności esej o miłości, ale też o tym, jak owe uczucie w przypadkach ekstremalnych może nie być wystarczające.

Spotykamy się z rodziną, która próbuje towarzyszyć synowi nieustannie w walce z uzależnieniem. Jest to totalna sinusoida, ponieważ Nic z racji zaawansowanego stadium problemu z narkotykami, nie jest postacią, którego ruch można przewidzieć. Soczewka jednak niestandardowo w takiej historii jest zwrócona na postać jego ojca Davida Sheffa, który również przechodzi najróżniejsze etapy z synem lub bez niego. Poprzez alinearną narrację widzimy wymiennie teraźniejszość i przeszłość. Dzięki temu doświadczeniu poznajemy wyjątkową i bliską relację, pełną mądrości, szczerości i otwartej emocjonalności, tak przecież niecodziennej w kulturze „silnych” mężczyzn u ojców. Nie powątpiewamy w miłość Davida do Nica ani Nica do Davida. Tylko że nie o brak sygnału w tej komunikacji chodzi. Połączenie zostaje zerwane między Nicem i jego miłością oraz akceptacją samego siebie. Niczym jeden z jego autorytetów literackich Charles Bukowski rozumie swoje działanie jako wypełnianie pustej przestrzeni. Młodych chłopak czuje się intruzem w rzeczywistości i nie jest w stanie przyjmować jej percepcją trzeźwego człowieka. W zdrowym ciele nie ma zdrowego ducha. Zaintryguje nas klaustrofobia tego świata. Nic nie wpada, jak szablonowo w takimi kinie w złe towarzystwo, a raczej unika jakiegokolwiek i nie potrzebuje powiernika – stają się nim coraz to mocniejsze używki. Mało tego, niczym artyści, którymi się fascynuje świadomie, wie po co tego doświadcza. Nie jest zaskoczonym dzieciakiem, które w swojej niedojrzałości, myślał, że LSD to landrynki, a w żyłę dało sobie, bo naoglądało się filmu Trainspotting. Tym trudniejszy jest proces analizy jego problemu i przypadku, gdyż mamy do czynienia z chłopakiem docenionym, pięknym dosłownie, jak w tytule, w oczach swojego ojca, zdolnym i piekielnie inteligentnym. Jednak świadomość niszczenia nie powstrzymuje przed tym. Dlatego określenie, wydanie osądu wobec Nicka przez widza, złapanie powodu będzie niewyobrażalnie trudne, bo również od początku będziemy się czuć, jak jego ojciec do tego podczas seansu zobowiązani.

Dlaczego? To jest pytanie, które dudni nam w głowie przez cały seans. Dlaczego? Gdyż perspektywa ojca, która nie zagłusza problemu Nica, jest jednak tą determinującą wiedzę o bohaterze i o sytuacji. To nie daje nam żadnej stronniczości, doskonale odsuwa film od bezrefleksyjnej wycieczki po świecie narkomana jego oczami. Od początku czujemy tę samą presję w myśleniu i próbie rozwikłania zagadki oraz uzależniamy się od cudzego uzależnienia, jak David. To jest high level współodczuwania, który udaje się osiągnąć temu filmowi. Czujemy się zobowiązani, jak jego ojciec. To historia jednocześnie dynamiczna, ale i monotematyczna. Dynamiczna pod względem emocji i nastrojów, ale monotematyczna, ponieważ oddająca błędne koło nawyków uzależnionego. Powtórzone i niedotrzymane obietnice, w które za każdym razem David wierzy. Dlatego tragedia działa tutaj w obie strony w szalenie skomplikowany sposób. Mój piękny syn nie ignoruje studium nad uzależnieniem młodego człowieka, ale próbuje też pokazać wyniszczanie organizmu bez brania narkotyków u jego najbliższych. Ogień zajmuje życie Nica, ale przenosi się i podpala również okolice.

David dłubie w przyczynach, rozpamiętuje, ale film nie daje jasnej odpowiedzi co się stało, wręcz pokazuje losowość. Nie chodzi o ustalenie równania i wydania wyroku „winny”, chociaż ojciec naturalnie takowym się czuje. Jakie jednak to ma znaczenie, kiedy obawiasz się codziennie, że następne odwiedziny syna odbędą się w prosektorium. Rozdziera nas w tym kinie od środka, to co głównego bohatera – bezradność.

Film zadaje też w pewnym momencie wwiercające się bardzo głęboko w czaszkę pytanie: gdzie zaczyna się egoizm i rezygnacja z roli ojca, która jest dożywotnia, a gdzie świadomość nieskuteczności, z gigantycznym bólem, ale z powolnym godzeniem się z faktem, że są sytuacje beznadziejne? Jak można odpuścić sobie odpowiedzialność za życie swojego dziecka. Czy jest moment, w którym da się to już zrozumieć? Z całą rozpiętością i złożonością mamy głębokie kino psychologiczne, a jednocześnie szczere walenie na oślep, bo z miłości. A ta rodzicielska doprowadza często do pewnego, odważnie by rzec, absurdu – chcesz żyć za swoje dziecko, bo ono już tego nie chce. Odwaga w wypowiedzeniu niebezpośrednio, ale czytelnie tego w filmie jest imponująca.

To kino wyczerpujące temat i widza, które nie rezygnuje z artystycznej narracji i jest piekielnie unerwione. Przeskakiwanie ze wspomnień do czasu teraźniejszego udaje się, bo nie ma za intencje wyzyskiwać emocjonalnie, ale stworzyć solidną historię z piękną nostalgią i odsłonić druzgoczący fakt: nie ma nawet zalążka myślenia o przyszłości. Jeżeli się pojawia, to niczym podmuch nadziei jak w filmie Mommy Xaviera Dolana. Na dodatek to doskonale sparowany z muzyką (która jest playlistą ich życia i nastrojów) utwór pochwalny głębokiej relacji, która jest niemalże godna pozazdroszczenia przez niejednego z nas i tym bardziej prowokuje dezorientacje przy obserwacji ciągu dalszego ich życia. Ten film wiele nie wie, nie potrafi wyjaśnić i nie chce udawać mądrzejszego, rejestruje rzeczy od środka. Jak to Felix Van Groeningen ma w zwyczaju, jesteśmy ustawieni od początku w środku tragedii. Nie jest ona kulminacją, a punktem wyjścia. Jeszcze jest jedna wartość w tych wycieczkach po osi czasu – wspomnienia ojca są jak powolne pożegnanie syna. Nie wspomina się kogoś tak przewlekle, kiedy jest on obok. Wspomina się najczęściej z tęsknoty. A ojciec uzależnionego dziecka wspomina człowieka, którego przez narkotyki już nie ma.

Nie da się klaskając dla narracji i formy zagłuszyć faktu, że ten ciężar historii, wrażliwość wytwarza też relacja zbudowana przez Steve'a Carella i Timothée Chalameta. Każde ich spotkanie, przecięcie zostawia wiele niegojących się ran w nich i nas. Odczuwamy ich ból, bo są tak blisko, a nie mogą się porozumieć. Już nie. Pierwszy po raz kolejny udowadnia, że nie tylko śmiechem zwraca uwagę, a grając pełnego miłości, czułości, a potem wyczerpania tymi uczuciami ojca w totalnie dramatycznej sytuacji. Timothee natomiast zostawia w tyle wiele zdolnych i młodych nazwisk, gdyż jego rola jest całkowicie nieoczywista. Jego bohater odbija się od ściany do ściany, bez przerysowania i nieznośnego werteryzmu. Chwilami naprawdę rozumiemy Davida, że nie potrafi zdemaskować stanu syna, ponieważ na takich półtonach rozgrywa to młody aktor.

To kino walki. Ze stereotypami na temat wizerunku narkomana, z nieśmiałością powiedzenia trudnych zdań o destrukcyjnej sile nie tylko używek, ale miłości. To też oczywiście kino walki z uzależnieniem. Mój piękny syn to również batalia emocji dla widza, podczas której wiemy boleśnie szybko, że są nikłe szanse na wygraną. Zapis historii na wskroś indywidualnie, ale zwracającej uwagę, że nie jest jednostkową w świecie. To piękne połączenie. Do utraty tchu.

Ocena: 9/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…