Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

AMERICAN FILM FESTIVAL: Moonlight 0

Kino spod szyldu LGBT już dawno nie jest wyłącznie forsowaniem innych orientacji seksualnych, wykrzykiwaniem haseł, a fabuła nie jest tylko pretekstem. Tym razem udowadnia to mądry, przewrotny i pięknie udekorowany Moonlight. Z pozoru pakuje się w niezły bałagan kulturowy i wydaje się być umyślną „ustawką” ideologiczną: czarnoskórzy i homoseksualizm – bomba. Jednak to piekielnie inteligentna i skromnie opowiedziana historia uwikłania w mit męskości, zabierająca też poważnie głos w kwestii przewrotności stereotypów kulturowych i zagrabienia sobie pojęcia: ofiara nietolerancji,. A przy tych wszystkich ważnych tematach nie błądzi, tylko cały czas w refrenie po prostu mówi o szalenie nieprostej miłości.

Nasz bohater siedzi po uszy w środowisku getta, gdzie chciałby żeby jego największym problemem było prześladowanie za zbyt wąskie spodnie. Jego matka jest uzależniona od narkotyków, a on ucieka i spotyka przypadkowo ludzi, z którymi stworzy namiastkę rodziny. Nie jest to medalowe małżeństwo, ale jak na te płowe gleby to dla wysuszonego i osamotnionego serca Terrenca wiele. Juan jest dilerem, ale wraz z Teresą mają dach nad głową, pieniądze oraz dużo uwagi i miłości dla zbłąkanego wędrowca, który powoli stanie się stałym gościem w ich domu. Wystraszony, spłoszony, rozgląda się na około widząc na czym polega bycie mężczyzną… a w jego przypadku okazuje się że on chce być… z mężczyzną. Jedna subtelnie zarysowana sytuacja „demaskująca” orientację naszego głównego bohatera, doprowadzi do zupełnie innego ciągu dalszego niż byśmy się spodziewali – żadnych oczywistości.

Reżyser miesza tropy bardzo umiejętnie, odzwyczaja nas od knucia typowych układów filmowych. Przeskakujemy w czasie, dowiadujemy się, że Terrence został dilerem. Nawet jeździ tym samym samochodem i nosi tę samą bandanę co Juan. W tym naśladowaniu jest jednak pewien unik swojej prawdziwej tożsamości, na którą trochę nie ma miejsca, cierpliwości ani przyzwolenia ze strony społeczności, w której żyje. Tutaj Barry Jenkins pokazuje tak zmyślnie wieloznaczeniowość słowa nietolerancja – czarnoskórzy nie akceptują Terrenca – ten ukrywa się ze swoją orientacją, przypakował i ucieka jak najdalej od tego, by ktokolwiek skojarzył go z chłopakiem, który woli chłopców. Ma być gangsterem, wymachiwać spluwą i uprzedmiotowiającymi określeniami wobec kobiet. Ta jego przebieranka jednak nie trwa długo, bo spotyka na swojej drodze chłopaka, teraz mężczyznę, z którym obydwoje doskonale pamiętają epizod na plaży.

Historie miłosne o tej „zakazanej” wcale nie muszą dotyczyć wiktoriańskiej Anglii, być opakowane w gorsety, skradzione pocałunki z problemem mezaliansu w tle. Tutaj mamy realia współczesne, gdzie pewna subkultura, która zna słowo prześladowanie aż za dobrze, sama stosuje te praktyki wobec „swojego”, tylko że z innego powodu. Te refleksje udowadniają jak poważny i analityczny materiał jest w tej historii i jak bardzo otwarty i wielotorowy umysł ma reżyser. Najpiękniejsze, że te tezy są przedstawiane bez powtórzeń kulturowych, a poetycko, z muzyką klasyczną w tle.

Moonlight to dzieło odpowiedzialne i ważne oraz spełnione na poziomie treści i sposobu jej referowania – recytowania bardziej. Ciężka artyleria, prosząca się o prowokacje tematyką lub narracją rozhisteryzowanym głosem, namawiającym do płaczu, została stłumiona wielkim talentem Barryego Jenkinsa i jego okiem, które patrzy na zewnątrz i do środka, a jednocześnie straszliwie łzawi.

Ocena: 8/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…