Bardzo udany film, nie do końca udana adaptacja kultowej gry 9
Większość dotychczasowych ekranizacji gier, do czego mocno przyczynił się niesławny Uwe Boll, to niewarte czasu gnioty. Niektóre, jak „Doom”, choć wierne pierwowzorowi i tak nie dają się oglądać bez zażenowania. „Silent Hill” (podobnie jak jej wspaniała kontynuacja) to gra wyjątkowa, której przeniesienie na język kina stanowi nie lada wyzwanie. Podjął się go francuski reżyser Christophe Gans. Czy mu się udało? I tak, i nie.
Wraz ze scenarzystą Rogerem Avary, Gans wprowadził do fabuły dość istotne zmiany, zaczynając od zmiany płci głównego bohatera, a na obecności niezwiązanego z tą historią, kultowego Piramidogłowego kończąc. Sam punkt wyjścia dla fabuły jest tu nieco inny – Rose wraz z córką Sharon (Jodelle Ferland) jedzie do Silent Hill nie na wakacje, lecz dlatego, że dziewczynka lunatykuje, wymawiając przez sen nazwę tytułowego miasteczka. Od momentu przybycia do Cichego Wzgórza scenariusz dość wiernie odtwarza wydarzenia z gry, jednak im dalej, tym całość znacznie odbiega od tego co przedstawiono w konsolowym "Silent Hill".
Jak na współczesny horror, „Silent Hill” jest produkcją bardzo nietypową. Wynika to w głównej mierze z faktu, że reżyser starał się być wierny atmosferze gry i sposobowi, w jaki jest ona kreowana. Film Gansa nie straszy wyskakującymi znienacka stworami czy nagłymi, bezsensownymi uderzeniami głośnej muzyki. Nieśpieszna narracja, spokojny montaż, do tego świetne zdjęcia zachwycające ujęciami wyjętymi wprost z gry. Wszystko to wraz ze scenografią, efektami dźwiękowymi i specjalnymi oraz piękną muzyką Akiry Yamaoki, również pochodzącą bezpośrednio z gry, składa się na mroczny, niepokojący klimat filmu.
Trudno również zarzucić coś obsadzie filmu. Radha Mitchell, Laurie Holden (policjantka Cybil), Alice Krige (Christabella) i Deborah Kara Unger (Dahlia) stworzyły wyraziste, dalekie od sztampy bohaterki. Słowa uznania należą się również Jodelle Ferland, która wcieliła się w trzy różne postacie.
„Silent Hill” nie jest jednak filmem bez wad i gdybym chciał wypisać je wszystkie, byłaby to dość pokaźna lista, której większość stanowiłyby uwagi napisane z perspektywy fana gry. Mimo sugestywnej atmosfery, filmowemu „Silent Hill” brakuje poczucia samotności i czyhającego na każdym kroku zagrożenia. Większość czasu gracz spędza samotnie, wyposażony tylko w latarkę i radio, którego szum zwiastuje bliskość potworów, eksplorując mrożące krew w żyłach lokacje. Są to chwile pełne niezwykłego napięcia, budzące prawdziwą grozę. Szkoda że w filmie tego nie uświadczyliśmy.
Dość często szwankują też dialogi, chwilami naiwne, nienaturalne, czasami niezamierzenie śmieszne. Błędem było również wprowadzenie granego przez Seana Beana męża głównej bohaterki, co ponoć wymogli na twórcach producenci filmu. Jego wątek niepotrzebnie rozbija film, przerywając klimatyczne sekwencje rozgrywające się w miasteczku.
Mimo wszystko nie potrafię niżej ocenić „Silent Hill”. Nie wiem ile w tym zasługi mojego uwielbienia dla gry, ale filmowa wyprawa do Cichego Wzgórza, choć daleka od moich wyobrażeń, urzekła mnie, poruszyła i nie pozwoliła o sobie zapomnieć. W czym również zasługa znakomitego, melancholijnego zakończenia.
Dobry,ale… – …nie dla każdego. Film czerpie z gry pod tym samym tytułem dosyć sporo, tak więc dla graczy jest to film łatwiejszy w odbiorze.