„Mnich i karabin” jest dyskretną satyrą bez wskazania konkretnego obiektu zamierzonej drwiny 7
„Dosyć wysługiwania się rodzinie Lodoro.” - niemrawo przebąkują Bhutańczycy zaangażowani w tzw. „próbne wybory”. Zorganizowano je w 2006 roku właściwie bez wyraźnego powodu. W Królestwie Bhutanu żyje się skromnie, jego mieszkańcy zdążyli się przyzwyczaić do stanu wiecznego niedoboru. Nikt nikogo jednak nie zabija, nie torturuje, od lat rządzi tu monarcha. Demokracja znajduje się jednak w czołówce sprawdzonych systemów politycznych na kuli ziemskiej. Cóż zatem szkodzi spróbować implementować ten ustrój w odległych zakątkach Azji? Powody akcesu do rodziny państw demokratycznych były zapewne bardziej skomplikowane. Bhutan zdecydował się jako ostatni w kolejce chętnych, zresztą nie pod przymusem, ale na skutek arbitralnej woli króla, który abdykować, ani choćby rezygnować z części swoich uprawnień wcale nie musiał. W krwiobieg zbiorowej kultury masowej obywatele tego kraju aspirowali też z ociąganiem, zupełnie bez przekonania. Nawet kluczowe dla funkcjonowania ludzkości dziś internet oraz telewizja stały się udziałem mieszkańców schowanej gdzieś w Himalajach peryferii niejako na siłę. Nikt tu nie ginął, wywierając presję na władze, by te skapitulowały przed oczekiwaniem poddanych. „Ludzie w innych krajach się za to zabijają.” - oznajmia niezdezorientowanym Bhutańczykom młodociana agitatorka zaangażowana w promocję demokracji. Tubylcy nie bardzo wiedzą, na czym polegają zalety nowego systemu skoro stary daje egzystować na choćby minimalnym poziomie.
„Kim jest ten bohater 007?” - pyta wyraźnie zafascynowany sylwetką filmowego Bonda Bhutańczyk. Mężczyzna nie miał dotąd pojęcia o recepcji zachodniej popkultury w globalnym świecie. Do Bhutanu przyjechał raczej bez związku z próbnymi wyborami Amerykanin Ron, który chce na miejscu ubić deal, kupując interesujący go karabin. „W jego ojczyźnie jest więcej broni niż ludzi… to musi być wyjątkowy kraj.” - kalkuluje z niekłamanym zachwytem Bhutańczyk, przystając na transakcję. Prowadząc interes z intruzem miejscowy sam może uznać się za partnera wobec przedstawiciela wielkiego mocarstwa. Import demokracji idzie Bhutańczykom opornie, barter broni to już wyraźnie dla nich łatwiejszy do zrozumienia proces.
„Mnich i karabin” jest dyskretną satyrą bez wskazania konkretnego obiektu zamierzonej drwiny. Szeregowi pracownicy reklamujący wyższość demokracji wdepnęli w grunt sobie obcy. Utyskują na awizowaną w próbnych wyborach niską frekwencję. Kiedy ona już wzrośnie „podkręcona” poparciem mnichów, promotorzy najbardziej postępowego systemu politycznego na świecie wpadną w panikę: "żadna partia nie wygrywa z 95 procentowym poparciem.” - załamują ręce. Próba przeszczepu demokracji w jałowe dotąd pola może skończyć się kompromitacją. Film autorstwa Pawo Choyning Dorji to ważne świadectwo pokazujące, jak odległa perspektywa wyostrza nieraz zbyt oczywisty kontekst.
„Wybory? To jakaś choroba świń?” - dopytuje niezorientowany podobnie jak reszta rodaków Bhutańczyk. Mężczyzna spodziewa się po nieznanym sobie procederze najgorszego. Zmierzający do lokalu wyborczego inny wyborca bez dotychczasowego doświadczenia w głosowaniach dzierży w rękach monstrualną rozmiarów atrapę fallusa, symbolu obfitości. Czyżby chciał w ten sposób zamanifestować poparcie dla nowego, danego mu w prezencie przywileju obywatelskiego? A może odwrotnym tropem tych, co dobrowolnie giną za wolność i demokrację na frontach wojennych chciałby rzec: „a idi na ch...j!”