Niezbyt udana produkcja, która zachęca opakowaniem, a sam produkt jest o wiele gorszy i nudny. 2
„Lucifer”, szerzej znany z amerykańskiego tytułu „Goodnight, God Bless”, to brytyjska próba stworzenia slashera na miarę produkcji z USA. Ten zapomniany i trudny do znalezienia horror był debiutem brytyjskiego reżysera John Eyres. Chociaż jego nazwisko może nie być rozpoznawalne przez większość miłośników kina, to stworzył on kilka całkiem udanych produkcji jak choćby Monolit z Billem Paxtonem czy Z piekła rodem.
Film rozpoczyna się z dużym hukiem masakrą przy szkole, by później zwolnić tempo i pozwolić nam śledzić losy detektywa, próbującego schwytać mordercę, oraz niedoszłej ofiary przestępcy i jej matki. Wszystko przeplatane jest kolejnymi scenami mordów, które – niestety – nie pokazywane są w całości, a jedynie na zasadzie tego, co przed i po. Jest to spory minus filmu i pozostawia spory niedosyt krwi i samej atmosfery.
Sporym rozczarowaniem był również sam morderca. Zachęcony okładką i opisami spodziewałem się krwawego slashera zawierającego elementy nadnaturalne jak choćby demoniczny ksiądz. Niestety, przez niemal cały film widzimy jedynie jego rękę czy nogę lub nóż. Całość ratuje nieco ostatnia scena, gdy widzimy opętanego duchownego, który wygląda naprawdę rewelacyjnie.
Film od początku prezentuje się jako coś lekko amatorskiego i widać to zarówno po grze aktorów, jak i pracy kamery. Niedociągnięcia i nonsensy grzebią cały scenariusz pisany troszkę na siłę.
Ogólnie film nie jest niczym wspaniałym, a wręcz czymś poniżej przeciętnej. Widać tu spore braki i poza jedną czy dwoma scenami resztę można sobie spokojnie darować.