Maria Curie to nie tylko wierna faktom opowieść o niesamowitym życiu naukowca, odkrywczyni dwóch pierwiastków – polonu i radu, ale przede wszystkim portret niezwykłej kobiety, która dzięki swojej inteligencji i wiedzy oraz nieprzeciętnym umiejętnościom zdołała przekonać do siebie świat nauki, od zawsze zdominowany przez mężczyzn. Jako pierwsza kobieta w Europie uzyskała tytuł doktora. W 1906 roku przyznano jej profesurę i równocześnie objęła własną katedrę na paryskiej Sorbonie, co we Francji było wydarzeniem bez precedensu. Była też pierwszą uczoną, która zdobyła Nobla. W dziejach tej nagrody nadal jest jedynym podwójnym laureatem, wyróżnionym w dwóch różnych dziedzinach naukowych.
Maria Curie to jednak przede wszystkim portret Skłodowskiej-Curie, jakiej nie znaliśmy – czułej matki, kochającej żony, kobiety charyzmatycznej, zdecydowanej, choć pełnej dylematów i sprzeczności.
Nie przypominam sobie jeszcze sytuacji, w której miałem ochotę wyjść z kina przed końcem seansu. Dawno nie widziałem takiego gniota. Główna bohaterka spłycona do roli kobiety rozbijającej małżeństwa i nie mogącej nic osiągnąć bez faceta u boku. Chciałbym napisać, że akcja filmu rozwija się powoli ale to by było nadużycie – akcja się nie rozwija. Tu nie ma akcji.