"Selma" w odpowiedni sposób oddaje hołd Kingowi. Film naprawdę warto zobaczyć. 8
Martin Luther King był na tyle wielkim człowiekiem - pod względem swoich dokonań oraz wszelkich działań na rzecz czarnoskórego społeczeństwa - że zasługiwał na godne ukoronowanie swoich dokonań. Decydując się na realizację tego filmu reżyserka Ava DuVernay podjęła się ciężkiego zadania. Filmy oparte na faktach mają tę trudność, że widz oceni, w jakim świetle przedstawimy tę osobę. Zapewne dlatego zauważyła Davida Oyelowego, który najbardziej ze wszystkich zabiegał o stworzenie tego filmu, a do roli doktora Kinga przygotowywał się od dłuższego czasu, nie wiedząc nawet czy film w ogóle powstanie.
Cała akcja początkowo sprawia wrażenie pozornie monotonnej, a zatem najzwyczajniej nudnej. W pierwszej scenie Martin Luther King (David Oyelowo) denerwuje się przed noblowską galą, na której miał otrzymać swoją nagrodę. Stres przedstawiony zostaje szczególnie w sposób niewerbalny - problemu z zawiązaniem krawata. Jednak nasze znudzenie i zdegustowanie zostaje szybko rozwiane, kiedy wybucha bomba zabijająca czarnoskóre dziewczynki. Od tego momentu nie mrugamy i nie wychodzimy do toalety, by nie tracić wątku. Mianowicie bardzo łatwo jest popaść w stan niewiedzy, gdyż film jest skonstruowany w skrupulatny sposób - każda scena ma znaczenie i jest kluczem do zrozumienia kolejnej.
Reżyserka (Ava DuVernay) postanowiła wybrać mniej popularne wydarzenia z lutherowej biografii. Zamiast głośnego marszu na Waszyngton, podczas którego doktor King wypowiedział słynne: "I had a dream...", autorka zdecydowała się na ukazanie marszu protestujących czarnoskórych obywateli z Selmy do Montgomery. Ponadto zamiast drogi do zdobycia praw wyborczych dla czarnoskórych, przedstawiona zostaje sytuacja dążeń Martina Kinga do podpisania dekretu, na mocy którego prawa ludności kolorowej będą respektowane.
W kwestii aktorstwa większą krytykę można kierować w stronę Tima Rotha grającego George'a Wallace'a. Wszystko w jego podejściu do swojej roli jest godne nagany. Okropnie posługuje się głosem. Chciałby pójść w kierunku niezależnego i nieprzejmującego się niczym cwaniaka, aczkolwiek ostateczny efekt wypowiadania się przez zaciśnięte gardło jest bardzo sztuczny i pretensjonalny. Nie inaczej jest w przypadku jego mimiki. W jego postaci nic nie jest odpowiednio dobrane, brakuje tutaj przede wszystkim dobrego smaku, gdyż aktor stanowczo przedobrzył ze wszystkim.
Życie Martina Kinga autorzy przedstawili na dwóch płaszczyznach. Działacza poznajemy ze strony domowej - jako męża - oraz zawodowej. Obie perspektywy są od siebie zależne i wzajemnie na siebie oddziałują. W filmie zobaczymy dość zużyty już motyw człowieka "karierowicza". Martin Luther King z dnia na dzień jest coraz bardziej rozpoznawalny. Odnosi także sukcesy na rzecz ludności czarnoskórej, spotykając oczywiście spore przeszkody na drodze. Kiedy zaglądamy za okno domu bohatera, widzimy spiętą i zamyśloną żonę. Dodatkowo wiele niepokoju i obaw dostarczają wszelkie telefoniczne pogróżki, zaczynające się na wulgarnych wyzwiskach kierowanych w stronę działacza, a kończące się na groźbach zgwałcenia jego żony. Zapewne czuje się zaniedbana, mąż podejrzewa ją o romanse, a żona odwzajemnia nieufność swojemu mężowi, którego na co dzień otacza spora ilość kobiet. Punktem kulminacyjnym sprzeczki małżonków jest pytanie: "Czy kochasz którąś z tych kobiet?"
Wszelkie niuanse oraz błędy wykończeniowe w filmie zanikają - niemal całkowicie - kiedy pojawia się muzyka. Soundtrack skompletowano z finezją. Notabene wszystkie piosenki i melodie rozmieszczono w całym filmie opierając się na przebiegu akcji. We wczesnych scenach usłyszymy jedynie niesamowicie relaksujące partie klawiszowe. Do kilku scen za połową filmu, kiedy akcja coraz bardziej przykuwa do kinowego fotela, a nasze skupienie osiąga apogeum, wówczas dopiero pojawiają się piosenki. W Selmie dominują instrumentalne utwory. Przed napisami końcowymi usłyszymy kilka akustycznych utworów z przyciszonym wokalem.
Sceny prześladowań społeczności czarnoskórej zmuszają momentami do zamykania oczu w celu powstrzymania płaczu. Te momenty w filmie należy szczególnie polecić młodym widzom, których wiedza na temat prześladowań rasowych kończy się na podręcznikowej wiedzy ze szkoły. Autorzy dbają w nich o każdy szczegół. Skrupulatnie dobrana muzyka, praca kamery oraz oświetlenie.
Generalnie film zasługuje na wysoką ocenę. Lata przygotowań Davida Oyelowo są widoczne. Świetnie opanował postać słynnego Kinga. Jego wypowiedzi są płynne, rytmiczne i melodyczne, a odpowiednie operowanie kamerami wykańcza każdą scenę. O kosmetykę dba także chwalona niedawno muzyka. Już sam plakat filmu przedstawiający ubranego w garnitur Kinga wskazuje na ciekawe studium psychologiczne politycznego opozycjonisty. Skupiamy się nie tylko na "zawodowej twarzy" bohatera, ale w szczególności twórcy pokazują nam go z tej domowej i rodzinnej perspektywy. Możliwe, że z tego powodu Ava DuVernay postanowiła ująć w filmie te mniej okrzyczane wydarzenia. Można przypuszczać, że w ten sposób zademonstruje swój zamiar ukazania Martina Kinga z tej, nie do końca pokazywanej, strony do tej pory, czyli jako mąż i ojciec, mający niemniej - a raczej więcej - problemów niż wszyscy inni, mniej rozpoznawalni ludzie.
Oyelowo kapitalny. Film również.