Piszę, bo wszystko inne mniej lubię. Piszę w przerwach od fantazjowania o upiciu się z Billem Murrayem... albo odwrotnie.

RECENZJA: Sully 0

Clint Eastwood już dawno zostawił ważny i poważny ślad swoich zębów na amerykańskiej kinematografii. Znowu ją podgryza, tylko w to samo miejsce i lekko stępionymi kłami. Sully to kino poprawne, znowu stworzone w rytm hymnu amerykańskiego, ale oczywiście niepropagandowe. To po prostu kino przezroczystości i powtórzeń, a pomysłu na opowiedzenie historii o niesamowitej historii brak.

Reżyser bierze się za historyczne wydarzenie w dziejach linii lotniczych i w ogóle amerykańskiego państwa – cud na rzece Hudson. Pilot awaryjnie ląduje na rzece, a ze 155 pasażerów przeżywa 155. Mamy zmieszaną perspektywę -raz wspomnienia, raz czas po wydarzeniach. Na początku widzimy, jak nasz bohater zostaje oblany szklanką zimnej wody, bo będąc oczywiście skromnym człowiekiem, nie reagując na wiwaty i tak słyszy w swoją stronę pieśni pochwalne, a lokalne bary nazywają drink na jego cześć. Tym otrzeźwieniem jest dochodzenie prowadzonego w tej sprawie, rutynowe i niezbędne w każdej sytuacji krytycznej – tym bardziej tak wyjątkowej. Nie wszyscy jednak chcą złożyć kwiaty na ręce kapitana Sulliego. Zaczyna się szukanie dowodów na niedopatrzenie ze strony pilotów i ich niepotrzebne bohaterstwo, gdyż według „symulatorów” można było się nie popisywać i wylądować na dwóch lotniskach w pobliżu. W tym wszystkim nasz kapitan przypomina o czynniku ludzkim i w tym momencie oko ma za zadanie się zaszklić.

Sully to film spięty od początku do końca, salutujący poprawności politycznej, ale co najbardziej szkodliwe dla kina – przeciętności i prostolinijnej narracji. Bohaterowie są czarno-biali. Kapitanowie przeżywający rozterki, nie mogący spać po nocach są nękani przez grupę dochodzeniową – wszystko jest przedstawione porządnie, ale bez żadnej brawury i pomysłu innego, niż spojrzenie Toma Hanksa, który jest tutaj najskromniejszym bohaterem na świecie, nie skażony blazą, pokrzywdzony przez władze. Jednak po wielkiej przemowie, będącej momentem kulminacyjnym (nikogo nie zaskakującym) filmu, zostaje on odkupiony w oczach wszystkich. Obywatele od początku wiedzieli, że zrobił wszystko co mógł, jednak musiało się pojawić kilka pseudo złych charakterków. Dzięki temu mamy proste komunikaty i postulaty filmowe o skromności bohaterstwa, sile i mądrości społeczeństwa amerykańskiego.

Wszystko w tym filmie jest wypolerowane, a rysy które się pojawiają na poszczególnych elementach zastawy są nam od początku znane. Nie musimy oglądać tego filmu żeby wiedzieć co się w nim wydarzy i nie mówię tutaj o warstwie tematu – bo jeżeli coś jest oparte na faktach, to oczywiste że na zwroty akcji nie liczymy. Brak elementu zaskoczenia w narracji. Clint Eastwood po prostu śni sobie smacznie o Ameryce i zajmuje się lekturą kolejnych kart jej wielkiej historii, filmowo pozostając w tyle. Reżyser salutuje Ameryce i kocha ją bezgranicznie, jednak niestety mniejszą miłością i brakiem wiary w brak granic, darzy kino.

Ocena:4/10

Zostań naszym królem wirtualnego pióra.
Dołacz do redakcji FDB

Komentarze 0

Skomentuj jako pierwszy.

Proszę czekać…