Zerwany owoc zakazany - recenzja Kodu da Vinci 0
Czy ktoś Kod… już czytał czy nie, o Kodzie… słyszał zapewne. Najnowsza produkcja Rona Howarda będąca wierną adaptacją największej sensacji literatury komercyjnej od wczoraj, świeżo po światowej premierze (wczoraj na MFF w Cannes), w naszych kinach.

p=. p=. p=. |
Kontrowersje wokół Kodu da Vinci (zarówno literackiego jak i filmowego) a w konsekwencji liczne protesty i nawoływania z ambony do ich kontestowania stały się, niczym innym, jak najlepszą reklamą – wiadomo syndrom owoca zakazanego, szczególnie w Polsce, szczególnie w tym czasie. Odbiór takiej sztuki filmowej jeszcze nie jest u nas zakazany, ale Panowie Partyjniacy już podejmują odpowiednie kroki w prokuraturze mające na celu ograniczenie dystrybucji. Dlaczego? Stara śpiewka – uderza w ich uczucia religijne a przy tym świadomie atakuje chrześcijaństwo i wszelkie świętości. Szkoda tylko, że Panowie nie do końca chyba zdają sobie sprawę z tego co proponują umieszczać przed projekcją filmu, iż jest to dzieło fabularne, fikcyjne, a wszelkie podobieństwa z rzeczywistością są przypadkowe.
Swoją drogą w obecnym kinie nawet dokument nie jest przecież czysty – pozbawiony inscenizacji, prób, pewnej maski na rzecz efektownego oddziaływania . Czasy Kino-Oka spod znaku Dzigi Wiertowa i francuskiego o Cinéma Vérité odeszły…
A teraz o filmie, czyli o książce. Jednym z popularniejszych zarzutów stawianych po pierwszych projekcjach jest przegadanie. No tak, ciekawe jak można przeciętnemu amerykańskiemu widzowi wyłożyć zawiłą historię teorii spiskowej dotyczącej prawdziwego znaczenia chrześcijańskich symboli? Chyba nie obrazami, w szczególności tymi mistrza da Vinci? Poza tym, książkę czyta się w innych kategoriach niż film. Co z tego, że to drugie jest świątynią obrazu (a raczej był w epoce Wielkiego Niemowy), ale konwencje pewnych gatunków wymagają intensywniejszej płaszczyzny werbalnej. Zwłaszcza w przypadku jeśli dzieło ma porwać, a przez to zarobić miliony – musi być jasne w swej intrydze. W tym z pewnością pomogła wierność w stosunku do pierwowzoru.
Wtedy należy liczyć się z ekspansją długości metrażu. Dwie z hakiem to może za dużo ze względu ograniczeń fizycznych naszego ciała, ale dzięki temu wątki nie zostały wykastrowane. Są w pełni równolegle, wyeksponowane (z nielicznymi kosmetycznymi poprawkami), a w procesie finalizacji pomagają retrospekcje Neveu utrzymane w indywidualnej stylistyce wizualnej. Nam pomagają w bliższym zapoznaniu się z postacią od strony psychologicznej, szkoda, że innym postaciom już tego brakuje. Zostają jedynie papierowymi bohaterami – płaskimi, jednowymiarowymi.
Ale i tu są wyjątki. I to duże. Paul Bettany oraz Ian McKellen. Pierwszy to odtwórca roli Sylasa, mało rozgarniętego albinosa, całkowicie poświęconego ideom swego duchowego przewodnika – Opus Dei. Przestrzega ascetycznych zasad, nosi cillice, biczując ciało oczyszcza je. Jego równie surowa fizjonomia ma pewne naleciałości ekspresjonizmu. Doskonale wyrażająca dwoisty charakter postaci. Niewinny brutal, naiwny posłannik. Sir Leigh Teabing to Anglik z krwi i kości, oszalały na punkcie Świętego Graala. Nie pozbawiony swoistego humoru, który wprowadza komediowy, rozładowujący napięcie akcent.
Obie kreacje aktorskie zasługujące na więcej niż uwagę. Natomiast czy to można odnieść do całego filmu? Cóż, film i tak już się sprzedał, skazany na sukces jak i książka, a moje czysto komercyjne oczekiwanie zostało spełnione.
patti – qino.pl
Mnie jest obojętny. Może dlatego, żę nie czytałam książki, bo na kupienie szkoda mi pieniędzy, a w bibliotekach dostać jej nie można. Recenzje film ma fatalne, więc też się nie wybiorę.