Wywiad z Maciejem Migasem
Nie dam się "sformatować"...
Magazyn "CINEMA" rozmawia z Maciejem Migasem
Każdy młody filmowiec w Polsce marzy o możliwości zrealizowania pełnometrażowego debiutu, nagrodzie w Gdyni i zagranicznej promocji swojego filmu. O czym marzy ktoś, kto już to wszystko osiągnął?
Oczywiście potraktuję to pytanie jako żart (śmiech). Nie mam odczucia, że już wszystko osiągnąłem. Gdyby tak było, nie odczuwałbym potrzeby robienia dalszych filmów. Jestem raczej na początku drogi. Możliwość zrobienia filmu, nagroda w Gdyni - to dużo. Oda do radości była pewnym etapem w moim życiu, który już został zamknięty. Etapem bardzo ciekawym, obfitującym w cenne doświadczenia, niesamowitych ludzi, którzy pojawili się przy okazji realizacji tego filmu. Teraz jednak całym sobą jestem już w kolejnych projektach. Jednym z moich marzeń jest właśnie to, by móc następny film zrealizować jak najszybciej.
Oda... zdobyła wszystko: nagrody na festiwalach, entuzjastyczne recenzje, zainteresowanie publiczności. Mimo to długo czekała na dystrybutora...
Był taki moment, kiedy wydawało mi się, że Oda... podzieli los innych polskich filmów i nie trafi nigdy do dystrybucji kinowej. Okazało się, że dystrybutor jednak się objawił. Premiera została przewidziana na 19 kwietnia i będzie to ewenement na skalę światową, bo równocześnie odbędzie się na dużym ekranie i w Internecie.
Na trudną sytuację polskich filmów składa się wiele czynników. Po pierwsze publiczność trzeba sobie "wychować", a w Polsce nie ma tradycji chodzenia do kina na nasze filmy. Dla porównania u naszych sąsiadów Czechów ich rodzime produkcje śmiało konkurują z amerykańskimi. Czesi chodzą do kin na swoje filmy, czego nie można powiedzieć o Polakach. I nie jest to wcale związane z tym, że mamy złe kino. Według mnie powodem jest raczej nasza mentalność. Przeciętny Kowalski zawsze lubi ponarzekać na swoje a wychwalać cudze. Dlatego dopóki nie będzie promocji polskiego kina, to ludzie będą woleli chodzić na filmy zagraniczne, a dystrybutorzy nie będą chcieli polskich filmów wprowadzać na ekrany.
Może po prostu brakuje nam metod rozpowszechniania polskich filmów?
Od początku lat 90. środowisko filmowe starało się przeforsować w parlamencie odpowiednią ustawę, która dawałaby szansę na rozwój i promocję rodzimej kinematografii. Przeciętny polski film nie ma najmniejszych szans, by konkurować z jakąkolwiek produkcją amerykańską. Zanim zacząłem studia w łódzkiej "Filmówce", przez 6 lat mieszkałem we Wrocławiu. Nie było tam jeszcze wtedy żadnego multipleksu, tylko kina o charakterze studyjnym. Każde z nich - oprócz filmów premierowych - emitowało różnorodny repertuar, w którym nie brakowało filmów polskich. Kiedy zaczęły powstawać multipleksy, prawie wszystkie te kina pozamykano. W zamian dostaliśmy kinowe molochy, które serwują nam wyłącznie produkty amerykańskie. Przed erą kinowych molochów nie było problemu z obejrzeniem polskich filmów. Teraz multipleksy, za którymi stoi zagraniczny kapitał, nie będą wyświetlały polskiego filmu, bo nie leży to w ich interesie. Być może dotacje z Instytutu Sztuki Filmowej spowodują, że szanse dystrybucyjne polskiego kina zostaną wyrównane.
Nie uważasz, że polskiemu kinu potrzebne jest po prostu zdrowe, "producenckie" podejście?
Jestem zwolennikiem kina autorskiego, ale z drugiej strony uważam, że filmy trzeba robić przede wszystkim dla ludzi. Myślę, że jedno drugiego nie wyklucza. Sam nie przepadam za artystycznie nadymanymi filmami, które są zrozumiałe tylko dla garstki studentów z filmoznawstwa. Jeśli przywołam teraz kilka polskich tytułów z ostatnich lat, na przykład: Dług, Symetrię, Wesele, Dzień świra, Warszawę, Komornika, to od razu widać, że są to filmy, w których z jednej strony można zauważyć autorski, artystyczny rys, a z drugiej umiejętność trafienia w gusta szerokiej widowni. Uważam, że polskich filmów nie powinniśmy się wstydzić. Problem nie tkwi w tym, że są słabe. Brakuje im po prostu takiej promocji, jaką mają zagraniczne tytuły.
A jak jest ze szkołami filmowymi? Czy nie są przypadkiem inkubatorami, odcinającymi młodych filmowców od realiów rzeczywistości?
Temat szkół filmowych jest tematem rzeką. Istnieją ludzie, którym szkoła nie jest potrzebna do robienia filmów, co zresztą widać po polskim kinie niezależnym. Można zarzucić twórcom offowym brak samokrytycyzmu, popełnianie błędów warsztatowych, ale najważniejsze jest, że robią swoje filmy i nie potrzebują do tego żadnej szkoły. Jeśli o mnie chodzi, to bardzo sobie cenię te wszystkie lata spędzone w szkole filmowej. Uważam, że była to bardzo dobra decyzja. Zanim zacząłem studiować reżyserię, realizowałem filmy niezależne. W szkole nabrałem pewnej świadomości filmowej. W wielu filmach offowych brakuje właśnie tej świadomości. Ich twórcy nie zastanawiają się, gdzie postawić kamerę, w jakim ujęciu sfotografować bohatera i czemu akurat taki konkretny kadr ma służyć. Nie ma w ich filmach pracy z aktorem, inscenizacji. Zbyt często nadużywają dialogów, nie wiedzą, jak zacząć i gdzie skończyć scenę, a takiej elementarnej wiedzy uczą właśnie w szkole filmowej. W swoim pytaniu posłużyłeś się pewnym mitem, obiegową opinią dotyczącą szkół filmowych. Myślę, że szkoła przygotowuje po prostu do wykonywania w sposób profesjonalny zawodu reżysera, aktora czy operatora.
Czy dotacje państwowe mogą być dla kina artystycznego szansą, czy przeciwnie - spowodują jego upadek poprzez odcięcie się od uwarunkowań rynkowych i potrzeb publiczności?
Dotacje od państwa są bardzo ważne. W przeciwnym razie może nie powstać wiele interesujących projektów. Nie obawiam się też takiej sytuacji, o której mówisz. Wydaje mi się, iż mecenat ze strony państwa gwarantuje pewną artystyczną swobodę, która jest potrzebna każdemu twórcy i która daje szansę na powstanie ciekawego, oryginalnego filmu. Nie zawsze można łączyć sztukę z komercją, wówczas nie mielibyśmy w światowej kinematografii wielu fantastycznych filmów, które odniosły przede wszystkim sukces artystyczny. Nie byłoby wtedy w polskim kinie Skolimowskiego, Szulkina, Kieślowskiego, Falka. Kto by chciał dać pieniądze na ich chore, artystyczne wizje, które nie przyniosą żadnego zysku?
Obecnie to seriale stają się głównym źródłem dochodu firm producenckich i naczelnym wyznacznikiem popularności aktorów. Czy Polska stanie się wkrótce drugą Brazylią?
Istnienie rynku seriali spowodowało, że młody, niedoświadczony aktor może w szybkim czasie zyskać sławę i pieniądze. Kiedyś aktor musiał wiele lat pracować na swój wizerunek. Młode pokolenie aktorów grających w serialach jest tak sformatowane, że kompletnie nie nadaje się do tego, by móc w prawdziwym filmie odegrać w sposób głęboki i wiarygodny jakąś postać. Dla porównania wystarczy spojrzeć na mistrzów polskiego aktorstwa. Część z nich albo wcale nie gra w serialach, albo wybierają tylko ambitniejsze oferty. Zauważyłem też pewne niebezpieczne zjawisko, że niektórzy ludzie pracujący przy serialach, gdy trafiają na plan filmowy, zupełnie tego nie szanują. Nie zauważają różnicy między planem serialu a planem filmowym. Przejawia się to w ten sposób, że traktują swoją pracę na planie filmowym z takim samym lekceważeniem, jakby robili serial. Często jakość ich pracy jest właśnie "serialowa": zrobić wszystko szybko, niechlujnie, jak najmniej się napracować, zjeść obiad w kateringu i pójść do domu. Oczywiście istnienie tak dużej liczby seriali spowodowało, że dla wielu reżyserów i aktorów znalazła się praca. Z robienia filmów ciężko się utrzymać, robi się to bardziej z pasji niż dla pieniędzy. Za to pracując przy serialu, można zarobić całkiem niezłą kasę. Sam często się zastanawiam, czy miałbym siłę odmówić, gdyby jakiś producent zaproponował mi serial. (śmiech)
Czy jako wchodzący do zawodu reżyser nie obawiasz się tych rozrastających się "imperiów serialowych"?
Taka praca nie wnosi niczego wartościowego do twojego życia. Reżyser, aktor czy operator po dłuższym stażu przy tego typu produkcji zostaje "sformatowany". Nie jest już w stanie myśleć o filmie w inny sposób niż ten, w jaki robiło się tasiemcowy serial. Pewne nawyki się utrwalają. Jeśli ktoś przez 4 lata reżyseruje serial, to zachodzi ryzyko, że robiąc film nawet nie zauważy, iż zrobił go w podobny sposób.
Czy fakt, że mimo młodego wieku, masz już w swoim dorobku film pełnometrażowy, pomógł Ci jakoś w zaistnieniu w branży filmowej, podniósł Twoją wartość rynkową?
Nie zauważyłem, by moja wartość rynkowa wzrosła (śmiech). Może jedynie będzie mi łatwiej zrobić następny film. Poza tym nikt z trójki reżyserów nie traktuje Ody... jako debiut pełnometrażowy. Była to pewna praca zbiorowa, pewien filmowy manifest, głos pewnego pokolenia, efektem czego jest pełnometrażowy film. A dla każdego z nas z osobna jest to tylko jedna trzecia debiutu. Prawdziwe debiuty dopiero przed nami.
Oda do radości to film opowiadający o młodych ludziach, którzy pozbawieni perspektyw w Polsce, szukają lepszego życia poza granicami kraju. Na ile dylemat bohaterów Ody... był też Twoim dylematem?
Ten film wyrasta z pewnego pokoleniowego doświadczenia. Dla mojego pokolenia Londyn stał się symbolem. Myśl o wyjeździe była mi bardzo bliska. Byłem już o krok od podjęcia decyzji, by wziąć w szkole urlop dziekański i wyjechać w celach zarobkowych do Londynu. Na szczęście kilka miesięcy przed planowanym wyjazdem okazało się, że wygraliśmy konkurs scenariuszowy i istnieje duża szansa na zrealizowanie naszego filmu. W tym momencie możliwość zrobienia pełnometrażowego filmu była dla naszej trójki sprawą priorytetową. Wszystkie inne plany odsunąłem na bok. Obecnie planuję wyjechać do Londynu co najwyżej na jakiś festiwal filmowy i zaprezentować tam Odę do radości. (śmiech)
Co skłoniło Cię do wybrania zawodu filmowca?
To chodziło za mną od dziecka. Zresztą nigdy nic tak na mnie nie działało jak połączenie obrazu i dźwięku. Robienie filmów to droga przez piekło i mękę. Na końcu tej drogi nie zawsze czeka na nas spełnienie i szczęście. Z drugiej strony to fantastyczna przygoda, która może pochłonąć nas do końca, dzięki czemu życie staje się ciekawsze. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Teraz już się nie wycofam.
Rozmawiał: Maciej Dominiak